Solitude Aeturnus.
Zespół, który nie wydał słabego albumu. Zespół, który nie nagrał słabej piosenki. Zespół, którego nikt nie zna. Grają/grali coś w rodzaju progresywnego epic doom metalu, podobnie do Candlemassa, jednak właśnie z tą progresywną różnicą, bardziej pokręcone rytmy, dłuższe piosenki z delikatnymi naleciałościami muzyki świata, jakiegoś dziwnego klimatu wykraczającego poza ramy zwykłej stylistyki piekła, rogatych demonów, diabłów, itp, czyli to co w metalu gra główną rolę. Poza genialną i doskonale zgraną sekcją instrumentalną symbolem kapeli jest wokalista Robert Lowe. Gość, który posiada(ł) głos zdolny kruszyć kamienie, moc jego śpiewu była niesamowita i wydawało się, że robi to absolutnie bez wysiłku, jakby od niechcenia. Zawsze kiedy go słucham mam przed oczami jakiegoś skrzydlatego boga lecącego nad wysokimi górami i budzącego uśpione tytany swoimi hymnami. Zespół wydał 6 albumów i chyba już więcej nie będzie, bo niestety głos Roba okazał się być jak eksplozja - kiedy niszczył to zmiatał wszystko co stało na drodze, ale kiedy zaczął już słabnąć to nie było odwrotu, zwłaszcza, że facet o siebie nie dbał i alko i tłuste żarcie zrobiły swoje. Widziałem niedawno jakieś urywki z nowszych koncertów i jest to smutny widok. Instrumenty wciąż bezbłędne, ale Robert, wyraźnie stary, gruby i łysiejący nie ma siły/ochoty już śpiewać. Wyłączyłem po kilku minutach, bo nie chcę widzieć go w takim stanie, chcę pamiętać go jako człowieka, który głosem jest w stanie przedzielić ocean na pół.
Przykładowo drugi album, Beyond The Crimson Horizon, w którym Lowe nie schodzi z wyższych rejestrów, jest nietykalny. Reszta płyt nie odstaje.
Dwa występy na żywo z 1993 roku z dwoma piosenkami z tego albumu. Jakość VHS, dźwięk jednak bardzo dobry, ale maderfaker...ten głos jest mocniejszy niż wersja studyjna.
Seeds Of Desolate:
Spokój do 3 minuty, potem Rob to już człowiek opętany.
The Hourglass:
2:35 - dopóki tego nie zobaczyłem nie dowierzałem, że on to wyciągnął bez jakichś tricków podczas produkcji, a ten prze(pipi) zwyczajnie zaśpiewał to sobie na luzie na żywo.
Jest niewypowiedzianą stratą, że pierwsze albumy powstały kiedy grunge zamiótł właściwie całą scenę metalową pod dywan i mało kto zauważył, że istnieje taki geniusz. SA zaczęli nagrywać akurat kiedy metal był bardzo niemodny i właściwie nigdy nie wyszli z podziemia, a ostatnią płytę wydali w 2006 roku, później Rob przeszedł do Candlemassa z którym nagrał 3 albumy, i chociaż jego głos wciąż był genialny na płytach to jednak styl tej kapeli (którą też kocham całym sercem) był bardziej "przyziemny", ciężki, odmienny od tego jakby wyniesionego w stratosferę, krzyczanego ze szczytów gór stylu SA. Rob dał radę, ale nie mógł rozwinąć skrzydeł, był jakby zduszony, ograniczony. Potem już poszło w dół i został wyrzucony z zespołu za tragiczne występy na żywo, co niestety było prawdą.
Mocno polecam.