Tak się składa, że też jestem na romanistyce (właściwie to czemu filologia francuska nazywana jest romanistyką, skoro uczą tam głównie francuskiego, a reszta języków romańskich traktowana jest mocno po macoszemu?). Gramatyka hiszpańska chyba w ogóle nie jest problemem, jeśli ogarnia się francuski (no, ale to chyba jeszcze mniej popularne niż hiszpański).
Co więcej- po dwóch latach lektoratu z babeczką "ok, zrobiliśmy ten dział, idziemy do następnego", bez jakiejkolwiek motywacji do nauki (zero kolokwiów czy wejściówek), wylądowałem na erasmusie w Hiszpanii, a dokładniej w Santiago de Compostela, w Galicji. I co? Co z tego, że umiałem składać podstawowe zdania i "znałem" całą gramatykę, skoro nie potrafiłem się porozumiewać? Dopiero teraz, po jakimś czasie, jestem w stanie prowadzić normalne rozmowy. Najbardziej dumny jestem z tego, że na wigilii u koleżanki, potrafiłem dogadać się z jej dziadkami.
Tyle, że w Galicji, sytuacja castellano ("hiszpańskiego") jest troszkę inna, bo galicyjczycy mają swój język gallego, którego używają na wsiach, w domach i tak dalej, a castellano uważają często za "coś gorszego, obcego". No, ale nie zmienia to faktu, że całkiem miło jest móc się dogadać z kimś, kto nie umie angielskiego i francuskiego...
Co do języków wschodnich, to sam próbowałem kiedyś japońskiego się uczyć, ale musiałem przestać i nie mogłem już do tego wrócić. Teraz tylko zostały mi w głowie pojedyncze zdania, które powtarzam ku uciesze moich japońskich znajomych na erasmusie.
Hiszpański serio jest przystępny i jak się przysiądzie, to można ogarnąć. Najważniejsza jest praktyka, jak w każdym języku. Do teraz nie potrafię odmiany czasowników w czasie przyszłym, bo korzystam z konstrukcji "ir a" czyli "going to".
A co do B i V- to też zależy od regionu, tutaj większość potrafi rozdzielić te głoski i nie jest tak ciężko. Znowu słyszałem od moich kolumbijskich znajomych, że tam jest taki sajgon, że oni sami nie wiedzą, jak pisze się "krowa", w sensie "vaca" czy "baca"