Chyba jestem odosobniony, ale trudno. Jestem mega, ale to zaj.ebiscie zawiedziony. Poziom absurdu w dwoch ostatnich odcinkach siegnal jakiegos kosmicznego poziomu. No po prostu brak mi slow. Nagle, w ciagu dwoch (jednego?) dnia pojawia sie magiczny sposob, zeby wszystkich uratowac. Nagle zza krzaka pojawia sie Kellerman, ktory raz dwa wszystko ogarnia, podaje arkusze do podpisania i koniec. Blagam was, przeciez to jak papka dla debili podana w ladnym opakowaniu. Cale dwa odcinki skupiaja sie tak naprawde na ciaglym odbijaniu dobrych od zlych i szukaniu sposobu zeby all bylo cacy. To przeciez robi sie smieszne, zeby nie powiedziec zalosne. Jak scolfield wchodzil po tych balkonach, to myslalem ze umre. To juz nie jest lekkie naginanie rzeczywistosci, to juz jest kompletna bzdura. Naprawdę na nic lepszego nie bylo stac rezyserow? Zeby nie bylo malo, to Sucre i C-Note tez za nic maja pionowe przeszkody i do pokoju generala dostaja sie po krotkiej wspinaczce, i raz dwa rozwalaja straż Krantza. Dla mnie to pojscie na maksymalna latwizne. Ktos powiedzial, ze pozamykali wszystkie watki, ale jakim kosztem? Oczekiwalem po finale sprytnego planu Micheala, ktory rozklada na lopatki wszystkich przeciwnikow. Czegos co mnie zaskoczy, a nie dwoch godzin bieganiny ludzi z pistoletami po roznych budynkach. Autorzy wg mnie troche za bardzo polecieli na kase i przeciagali serial w wiecznosc.
Część '4 lata pozniej' jeszcze mozna zaakceptowac, ale tez powialo amerykanskim klimatem. Kazdy dostal to na co zasluzyl, zli trafili do wiezenia, dobrzy zrealizowali swoje marzenia, a glowny bohater odszedl z poczuciem domkniecia wszystkiego na ostatni guzik. Happy end jak z bajki.