Raz biegałem sam, bo mnie po południu naszło na grę, a ekipa schodziła się koło 21ej. A miałem świeżą postać, bo kilku z nas dzień wcześniej zayebali podczas walki na lotnisku. Reszta miała nam trochę szpeju dostarczyć wieczorem.
Lecę więc praktycznie na pusto (z improwizowanym plecakiem z kijów, sznura i worka, jednej konserwy i... siekiery) po mieście gdxieś na południowym wschodzie i kątem oka widzę dwóch leszczyków. Leszczyków bo mieli prymitywne plecaczki i jakieś łachy. Daję więc drapaka do najbliższego domu, żeby chociaż trochę wyrównać szanse. Padają strzały z jakiegoś makarowa i krwawię zanim wpadam do najbliższej chałupy przy wylocie z miasta.
Skitrałem się za drzwiami i czekam z siekierą. Pierwszy szybko pożałował, że był pierwszy dwie, trzy chaotyczne lagi siekierą i leży w kałuży krwi. Drugi się czaił i próbował strzelać przez uchylone drzwi, przez okno. Jak na złość ten zabity nie miał guna, tylko jakieś badziewne zgnite jabłka i stare szmaty i nędzny nóż w ekwipunku.
Ja miałem sterylizowane alkoholem szmaty, więc się bandażowałem obserwując wejście i to otwierające, to zamykające się drzwi. Gościu nie wytrzymał presingu i wbił. Raz oberwał, ale odwalił mnie.
Na szczęście tylko straciłem przytomność, którą odzyskałem akurat, jak rozpalał w piecu. A siekiera leżała tuż obok mnie.
Co było dalej nie muszę pisać