-
Postów
4 238 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
-
Wygrane w rankingu
1
Typ zawartości
Profile
Forum
Wydarzenia
Treść opublikowana przez kotlet_schabowy
-
Citadel DLC to cymesik. Cudownie siadło jako ostatni dodatek i jednocześnie ostatnie spotkanie z całą ekipą (fakt, fabularnie wciśnięty przed końcówkę wątku, ale to szczegół). Oczywiście grunt to podejść do niego z dystansem i nie wczuwać się w sens tej mini historyjki, bo chodzi tu o masę easter eggów, cameo, pogawędki z każdym z bohaterów i bekowe teksty na imprezie. O ile po samej trójce nie miałem takiego "growego kaca" jak po skończeniu ME2, tak zaliczając Cytadelę poczułem przez chwilę ten klimacik, jakkolwiek śmiesznie to może brzmieć, pożegnania ze starymi znajomymi.
-
No sroga projekcja milordzie. Co do reszty to nie chce mi się odnosić po kolei, tym bardziej, że Kmiot dosyć ładnie wyjaśnił. Wygląda to w skrócie tak: jesteś botem to propsujesz potężną konfę, niesamowitą ilość nowych gier i spamujesz twittami o niesamowitym sukcesie "twojej drużyny" i można sobie udawać, że CW zostaje w CW, i "chodzi o gry i dobrą zabawę", no ale kurwa to po prostu widać xD. Zupełnie jak ludzie, którzy nawet w rozmowę o muzyce wepchają politykę. No ja to widzę inaczej: ludzie wyrazili swoje zdanie i brak entuzjazmu w stosunku do konfy i gierek, ale zawsze znajdzie się parę osób, które tym uruchomisz, bo MASZ SIĘ JARAĆ. No i obowiązkowe racjonalizowanie sobie czyjejś dezaprobaty motywami rodem z wojen konsolowych. Ale to, że dwie najciekawsze gierki, które wymieniłem, to na ten moment exy Microsoftu, to już nieważne, przecież nie pasuje do narracji. A jeśli chodzi o boomerstwo i stetryczenie to trochę beka, bo największe jaranko liczbą giereczek zazwyczaj uskuteczniają gawędziarze z syndromem pirata, którzy nie za wiele tych tytułów kończą. I to jest właśnie kwintesencja tej dyskusji: jarać się, bo dużo, nie ważne, czy w moim guście, nie ważne, kiedy wyjdzie, nie ważne, czy będzie to dobry tytuł. Jest dużo, można wojować cyferkami na forumie. No ale jeszcze zawsze zostaje załadowanie protokołu "nie jarasz się małymi ambitnymi produkcjami, bo pewnie grasz tylko w CoDy i Assassyny każulu xdddd".
-
To była figura retoryczna odnosząca się do osób, które się jarają. Mnie bardziej interesują chyba tylko Starfield i Stalker 2, a i to rzutem na taśmę.
-
Control No spoko gierka, ale ma sporo wad, używając dzisiejszej nomenklatury określiłbym ją jako mocny, wysokobudżetowy, ale jednak tylko AA. Bez licznika ciężko określić, ile grałem, ale spotykając się tu i ówdzie z informacjami, że to tytuł na 10-12 h mocno się zdziwiłem widząc jego rozbudowanie, bo grałem spokojnie z 20-25h robiąc misje główne i poboczne (plus parę h na platynę). Może na początek, co mi się podobało. Przede wszystkim movement (choć to kwestia mocno zależna od postępu w grze, bo pierwsze parę godzin, zanim dopakujemy postać, wszystko jest dosyć ślamazarne i drewniane) i strzelaniny. Może sam gunplay nie jest jakiś wybitny (nie mówiąc o tym, że do sensownej gry w zupełności wystarczy używanie dwóch z sześciu pukawek, może więcej bym nimi żonglował, gdyby nie to, że, z jakiegoś zupełnie niezrozumiałego powodu, jednocześnie możemy "nosić" dwie, a ich zmiana wiąże się z arcyniewygodnym wchodzeniem do ekwipunku), ale zabawa fizyką, dynamika, wertykalność i nastawienie na ciągłą akcję, polane sosem potężnego rozpierdzielu otoczenia i skąpane w niezłych efektach wizualnych (inna sprawa, że konsola często nie wyrabia, ale o tym później) sprawiają, że kolejne kill roomy przyjmujemy na zajawce, bo całość zwyczajnie zapewnia frajdę i satysfakcję. Nie jest też zbyt łatwo (nawet "żyćko" trzeba zbierać, żeby uzupełnić pasek), co z jednej strony jest spoko, z drugiej może przyprawić momentami o niezły wkurw. No bo twórcy, z sobie tylko znanych powodów, postanowili wepchać zupełnie nie pasujący tu element "soulsowy", czyli checkpointy przy "ogniskach", do których wracamy po każdej śmierci, tracąc trochę "expa" (tutaj bardziej waluty). W rezultacie dostajemy bezsensowny backtracking (czasem do bossa trzeba przebiec kilka sporych pomieszczeń), co w połączeniu z niemiłosiernie wlekącymi się na PS4 loadingami, mocno irytuje. Chętnie bym spytał kogoś z Remedy, co, poza jakąś dziwną "modą", kierowało nimi przy takiej decyzji designerskiej. Trochę casus SW: Jedi Fallen Order. No niefajne to. To już sobie płynnie przejdę do kwestii, które mi nie pasowały. Technicznie, przynajmniej na PS4, jest niezbyt dobrze. Grafika mocno surowa, ale nadrabia stylem i głośną już destrukcją otoczenia. Gorzej, że w momentach większej akcji gra naprawdę mocno szarpie, momentami utrudniając rozgrywkę. Tekstury, szczególnie wiszące w korytarzach obrazy, potrafią nie załadować się w pełni przez kilka-kilkanaście sekund. Jak dla mnie to skandaliczne w grze, która przeszła beta testy. Żeby było śmieszniej, czasem to, co na obrazie, ma znaczenie dla postępu w rozgrywce xD. O loadingach już pisałem, są długie (choć nie rekordowe) i niestety, z racji na skakanie po lokacjach za pomocą szybkiej podróży, raczej częste. Fabuła jest przekomplikowana, ot historia prowadzona w stylu "na początku nie wiadomo, o co chodzi, a później pytania się mnożą". No i jesteśmy dosłownie zasypywani obsranymi notatkami "poszerzającymi" (w praktyce: większość jest nic nie warta) lore. No dosłownie co krok, w każdym pomieszczeniu, mamy coś do czytania. Na dodatek interfejs też działa tragicznie (mocny lag za każdym razem, kiedy chcemy coś przeczytać). Główna bohaterka mogłaby brać udział w plebiscycie na najmniej charyzmatyczną postać ubiegłej generacji. No strasznie nijaka, zero emocji, nic ciekawego do powiedzenia. Zresztą drugi plan też marny. Pochwalę za to ogólną atmosferę i "dziwność", choć w pewnym momencie to powszednieje. Z innej beczki: mapa to też już klasyka. Nie sprawdza się w ogóle (a w tej grze często trzeba pozwiedzać labiryntowe korytarze, co przy ich niezbyt wyróżniających się wizualiach, może być kłopotliwe), przede wszystkim za sprawą zerowego odzwierciedlenia wielopoziomowości pomieszczeń. Kolejna rzecz, która powinna być zmieniona na wczesnych etapach testów. Niezbyt ciekawie wypadły zadania poboczne w postaci swego rodzaju wyzwań, no ale to nieobowiązkowe, więc powiedzmy, że nie będę się nad nimi pastwił. No także ogólnie trzon jest spoko, tym bardziej, że wraz z postępem dostajemy coraz to nowe umiejętności i dostęp do nowych "terenów" (choć zabiegi w stylu metroidvanii mnie jakoś nie cieszą, szczególnie w takim wykonaniu, przy nieczytelnej mapie i mało charakterystycznych miejscówkach), więc cały czas coś się dzieje. Wolałbym jednak bardziej spójną i sensowniej przedstawioną fabułę z ciekawszymi bohaterami. Na pewno ogólne wrażenia byłyby lepsze, gdyby całość śmigała na zadowalającym poziomie technicznym. Przyznam też, że wraz z postępem wkręcałem się coraz mocniej i na koniec bez wielkiego zmuszania się robiłem rzeczy dodatkowe. Jedno jest pewne: jak na dzisiejsze standardy to mocno nietypowy, charakterystyczny tytuł i choćby dlatego należy mu się plus i warto go ograć. Tym bardziej, że podstawowa wersja jest warta grosze (no i z tego co wiem to była już wrzucana w abonamentach). No ale jeśli ktoś nie ma ciśnienia, a dysponuje tylko pastgenami, to lepiej niech już sobie zostawi na czasy, kiedy wejdzie w posiadanie nowej konsoli. Całość oceniłbym na 7-. Vanquish Krótko, bo i gierka to krótka (na liczniku na koniec jakieś 5,5h): fajny gunplay i zajawkowy sposób poruszania się (odrzutowe "ślizganie się po ziemi"), ale ze względu na narzucone nam ograniczenia (ilość odnawiającego się paliwa) jesteśmy non stop zatrzymywani (kiedy nie możemy korzystać z dopałek, warto się schować za zasłonę, przeciwników zazwyczaj jest masa, są mocno aktywni, a nasze HP, nawet na normalu, spada dosyć szybko) i dynamika siada. No i Vanquish to nie Gearsy, choć chyba ta klasyczna seria była dla twórców momentami wzorem do naśladowania. Fabułka jest pretekstowa i wręcz zabawna w swoim przesadzonym patosie i kliszach (szczególnie postać podstarzałego pułkownika), szkoda, że większość i tak krótkiej gry spędzamy w wyglądających na robione metodą kopiuj wklej szaro-burych pomieszczeniach/arenach (swoją drogą mocno korytarzowa konstrukcja leveli i całkowita liniowość, no ale to akurat żaden minus w tym przypadku). Co gorsza, mimo tak krótkiego czasu gry, i tak dostajemy recykling bossów, słabo. Poza paletą barw, gra wygląda na PS3 całkiem spoko i nawet się często nie krztusi, ale i tak zdecydowanie lepiej sprawdzić ją na PS4/PC w 60 klateczkach. Jako odskocznia i odmóżdżacz, ot tak, żeby popykać z godzinę dziennie: spoko. Ale ogólnie bez szału, wracać ani masterować nie będę.
-
No dla mnie też mało ciekawego na tej "imprezie" i trochę bawi mnie jakieś poprawne głoszenie, że "przecież pokazano multum interesujących gier" (tyle, że akurat w 90% z nich nie zagram/odpalę na godzinę, bo dali w GP). Robienie graphic whores z ludzi, którzy ponad pół roku po premierze next genów oczekują łaskawego zaprezentowania jakichś mocnych, pokazujący ich potęgę gier AAA, to też niezłe odwracanie kota ogonem. Nie wiem, czy to efekt wieloletniego, stopniowego przyzwyczajenia środowiska graczy do cieszenia się z byle czego, czy kwestia osobistego podejścia, bo serio nie widzę tu za bardzo powodów do jarania się. Nintendo to od dawna nie moja bajka, no zachowując trochę obiektywizmu nie da się udawać, że BoTW 2 to nie jest mocna zapowiedź. Forza i Halo: podziękuję. Poza tym co? Elden Ring: obiektywnie duży hit, subiektywnie na ten moment widzę tam kolejne DARK FANTASY z rolowaniem i wielkimi, ciężkimi bossami, tyle, że tym razem w otwartym świecie, wow. No ale może From mnie pozytywnie zaskoczy i będzie tam trochę więcej dynamiki i "ruchomości" z Sekiro. Starfield: jeden z niewielu tytułów, który autentycznie mnie interesuje, ale: a) nie wierzę, że Todd i spółka będą w stanie zerwać ze stylem gameplay'u i przedstawiania historii, który serwują nam od lat, i w zasadzie nie miałbym z tym aż dużego problemu, ale zwyczajnie rewolucji się nie spodziewam, a na dłuższą metę gra może zmęczyć po pierwszych kilku-kilkunastu godzinach zachwytu; b) to tylko teaser, data zapowiedzi mocno odległa, a i tak niepewna E3 od dawna nie wywoływało u mnie przyspieszonego bicia serca, ale przed pandemią przynajmniej mieliśmy te wszystkie konferencje i cringe'owe wydarzenia, przez które udzielała się atmosfera i mimo, że z zapowiedziami też było różnie (albo najgłośniejsze wyciekły wcześniej, albo powtarzały się przez 2-3 lata, vide megatony Sony), to jednak jakiś tam "prestiż" całość miała. No cóż, standardowo trzeba przyjąć postawę "za rok już na pewno będzie lepiej" i grać sobie dalej.
-
Plus za posta, ale czytając o graniu w Andromedę trzy razy, łącznie 111h, to w pierwszym odruchu miałem kliknąć "smutny/wtf" xD
-
Fakt, trudną bym jej nie nazwał, ale trochę czasochłonna i męcząca. Zeszło mi spokojnie z 5-6 h post game na samym lataniu tam i z powrotem w celu zrobienia tych 25 "challange'y" (poroniony pomysł z możliwością uruchomienia maksymalnie 3 na raz), alarmów i nabijania skill pointów (głównie poprzez odkrywanie ukrytych miejscówek). Gdyby to wszystko faktycznie było zwyczajną listą do odhaczenia, to pół biedy, ale tutaj niestety wchodził duży element losowości, gdzie się wygeneruje jaki wróg, czekanie na nowy alarm, a to wszystko polane sosem dłużących się loadingów. No ale zadziałał mechanizm, że skoro zostało mi tak niewiele do platyny, to już się przemęczę.
-
Nie będę tu się bawił w adwokata gierki, której nawet nie mam, tym bardziej, że sam raczej lubię, kiedy płacąc za coś kasę dostaję uczciwą zawartość i satysfakcjonujący czas zabawy (to akurat mocno względne pojęcie, szczególnie w tej dziedzinie rozrywki), ale między innymi dlatego nie robię zakupów na gorąco. No bo sorry willy, teraz wygląda to tak, że kupiłeś grę, której wszystkie poprzednie części są raczej lajtowymi i niezbyt długimi tytułami, wziąłeś ją day one, nie dając sobie chociaż jednego dnia zapasu, żeby z recek i opinii dowiedzieć się, ile trwa i czy jest wymagająca, a żeby było lepiej, wybrałeś najdroższą możliwą edycję (na dodatek cyfrówkę, bez opcji odsprzedaży), i teraz masz niesmak i poczucie bycia wyruchanym xD.
-
Typowo Kojimowe teasowanie mające na celu wywołanie dokładnie takich rozmów, jak tutaj xD. Nie dopatrywałbym się w tym niczego głębszego, może poza wspomnianym symbolicznym odcięciu od pudła-MGSa. No i potwierdzam, że muzyka to nowa aranżacja, choć klimatycznie ładnie nawiązująca do przygód Snejków. Poza tym: meh. DS zaliczone a o powtórce nawet nie myślę. Jak rzucą kiedyś coś faktycznie związanego z Metalem, to może drygnie.
-
Te konkretne poboczne wyczyściłem przed finałem, nie lubię takich rzeczy zostawiać, no chyba, że dana gra mnie już nudzi. Miałem na myśli właśnie te wyzwania etc. Ale w sumie i tak dziś siadłem i powoli sobie je zaliczam, zanim zacznę kolejny tytuł to akurat może platynę wbiję. Mimo wszystko wydaje się dosyć łatwa, a najciekawsze są statystyki trofeów na PSN: mniej niż 20% graczy skończyło fabułę lol.
-
Nie i nie będzie, mam zwykła edycję i nie zamierzam nic dokupować.
-
Ja właśnie skończyłem i zanim zasiądę do jakichś internetowych rozkmin i analiz to śmiem twierdzić, że nadal sensu to ma niewiele więcej, niż na początku xD. Może trochę przesadzam, no ale ogólnie nie jarają mnie scenariusze oparte na mnożących się z każdą godziną nowych pytaniach i niewielu odpowiedziach na poprzednie. Trochę casus Death Stranding, ale tam jednak bełkot był większy. Dobra, mam pytanie: jest tu jakiś "tru ending", wymagający zaliczenia jakichś tam misji pobocznych, czyszczenia budynku etc.? Bo skończyłem główną historię no i mogę teraz latać po biurze zaliczając jakieś poboczne bzdety, ale poza ewentualną platyną to wolałbym wiedzieć, czy jest jakiś wyższy cel takiej zabawy. Może wynika to z "nierówności" w tym aspekcie. Miałem parę momentów, które powtarzałem kilka razy (pominę już dodatkowe wkurwienie wynikające z jakże sensownego patentu z checkpointami i backtrackingiem, no i długaśne loadingi) i ginęło się łatwo, ale po podpakowaniu bohaterki większość gry i typowych mobów rozwala się z palcem w tyłku. Z drugiej strony, możesz w ferworze walki zrobić parę błędów, źle zagrać taktycznie i zostaniesz z żyletką HP i pustym paskiem energii sam na sam z detonującymi się przeciwnikami. Lekki chaos, ale w sumie dodający kolorytu, bo starcia się aż tak nie nudzą.
-
No ale w sumie co Ci tu przeszkadza, poza czysto legalistycznym rozumowaniem BO TU NIE WOLNO? Cały ten przepis funkcjonuje chyba tylko po to, żeby rowerzysta nie wjeżdżał rozpędzony na przejście dla pieszych, więc skoro ktoś zwyczajnie stoi przy przejściu i czeka, aż samochody przejadą, a jeden życzliwy go puści to nie widzę problemu w tym, że przejedzie po zebrze, w końcu nie wtargnął nikomu przed maskę. Gorzej, jakby na jednym pasie samochód wpuścił takiego, a na drugim (jak to mają nasi kierowcy w zwyczaju) jechał ktoś rozpędzony. Zresztą wcześniej sam wspomniałeś o tym, że babki na wioskach mogłoby śmiało po chodniku jeździć bo to nikomu nie przeszkadza, więc sam widzisz, że życie i przepisy nie zawsze muszą być tak mocno powiązane. Co do mema i ogólnej kultury jazdy, to trochę się z nim zgadzam. Jeżdżę rowerem dużo, ale łatwo idzie odróżnić panów kolarzy od zwykłych użytkowników ścieżek i niestety szkoda, że tacy napinacze psują i tak nienajlepszą opinię o rowerzystach, nie mówiąc o zwyczajnym wkurwianiu innych korzystających z dwóch kółek. Choć mam wrażenie, że antagonizmy między użytkownikami dróg są tak silne, że i tak nic naszej "prasy" nie poprawi, niektórzy mają po prostu zakodowaną niechęć, żeby nie powiedzieć nienawiść do rowerzystów i widzę to co krok. Najlepsze jest to, że w tej wojence często samochodziarze nawet nie zdają sobie spawy, że dopierdalają się do czegoś, co jest zgodne z przepisami. Generalnie prawie każdy mój wyjazd, czy to w trasę, czy "po bułki" to przynajmniej jedna okazja do bezpośredniej obserwacji buractwa drogowego i z każdym takim epizodem coraz mocniej okopuję się na stanowisku "a jebać wszystkich" i odpuszczam sobie zabawę w jakieś życzliwości i ustępstwa.
-
Tyle, że to opancerzenie to był taki, nomen omen, plot armor: kiedy trzeba, to wytrzymuje zmasowany ostrzał z karabinków, a kiedy trzeba, to przepuszcza gdzieś tam kulkę. Motywacja grupy to jedno ale tolerowanie w ekipie takiej chodzącej bomby zegarowej, jak Jan zwyczajnie stoi w sprzeczności z profesjonalizmem wykazywanym w każdym innym elemencie funkcjonowania drużyny (no w końcu tak precyzyjnie dopracowanych planów nie ogarnia pierwsza lepsza banda napinaczy). No i nie wiem, jak to tam w USA teraz jest, ale mam wrażenie, że seryjne skoki na przewożące gruby hajs furgonetki to nie jest coś tak powszechnego, jak kieszonkowcy w metrze, a w tym filmie zostało to trochę sprowadzone do poziomu "dzień jak co dzień w Kalifornii". Ogólnie film to, jak już wspomniałem, przyjemny akcyjniaczek z aspiracjami, ale porównania do The Town czy Heat (a z takimi się spotkałem) są mocno na wyrost, bo to inny poziom "ciężaru" i realizmu, i takie właśnie niezbyt przekonujące motywiki składają się na całość, którą oglądając po prostu czuję cały czas (no, może poza pierwszymi 30 minutami), że to tylko film. Ostatnio widziałem: Amadeus: nie była to może w pełni "wina" poziomu filmu (ot, uroki rozpoczynania seansu w nocy), ale oglądałem go na 3 albo nawet 4 raty. Tu dodam, że nie do końca świadomie zdecydowałem się na wersję DC, trwającą ok. 3 godziny. Cóż, na pewno nie da się nie pochwalić obiektywnych zalet w postaci warstwy czysto artystycznej, w tym oczywiście muzyki, scenografii (choć dominują tu zamknięte przestrzenie) czy w końcu charakteryzacji (inna sprawa, że nie znoszę tej XVII wiecznej mody i tych jebanych peruk, nigdy nie zrozumiem, jak coś takiego mogło się kiedykolwiek upowszechnić). Aktorsko jest bardzo dobrze, oczywiście dominuje tutaj tytułowy bohater, ale dla mnie (i sądząc po nagrodach i wyróżnieniach, to raczej popularna opinia) show skradł odtwórca Salieriego, fantastyczna gra (z naciskiem na wersję "retrospekcyjną", nie lekko groteskową "zestarzałą"). Niestety przeciągające się fragmenty oper i generalnie czas trwania dzieła nie wpłynęły zbyt dobrze na tempo filmu. No ale ja jestem tylko przyziemnym zjadaczem popkultury, więc sztuka wysoka to niekoniecznie mój konik. Mimo wszystko Forman przedstawił to w sposób zjadliwy i atrakcyjny dla masowego widza, więc seans nie był bolesny.
-
Wrath of Man Byłem lekko nahajpowany zapowiedziami i pierwszymi opiniami a dostałem w sumie typowego (choć nadal dobrego) akcyjniaka. Co jak na dzisiejsze standardy jest właściwie zaletą samo w sobie, bo trzeba przyznać, że w przypadku tego tworu hasło "takich filmów już się nie robi" nie będzie mocno na wyrost. Główny mój zarzut to dosyć szybkie (pierwsza konkretna akcja głównego bohatera) i zaskakujące przeskoczenie z klimatu "poważnego filmu" do nierealnego efekciarstwa. Nie widziałem trailerów, więc miałem lekkiego zonka. Później kilka razy jeszcze dzieją się rzeczy mocno naciągane, żeby nie powiedzieć komiksowe ("kuloodporne" zbroje w końcówce), nie mówiąc o średnio przekonujących momentami zachowaniach bohaterów (tolerowanie w ekipie kogoś takiego jak młody Eastwood to proszenie się o kłopoty). No ale zwyczajnie dobrze się to ogląda, formalnie jest cycuś glancuś, dialogi niezłe, a czysta akcja nie nudzi (no, może końcówka trochę się już dłuży) i fajnie jest to wszystko wyreżyserowane. Film to troszkę mieszanka różnych klimatów (zresztą sam podział na rozdziały to podkreśla) i ogólnie można odnieść wrażenie, że stara się być czymś więcej, niż jest w praktyce, ale ogólnie warto go obejrzeć. Mimo wszystko zgadzam się prawie w stu procentach z recką i wnioskami Muszyńskiego na filmwebie. Spectre Specjalnym fanem Bonda nigdy nie byłem, o czym zresztą świadczy sam fakt, że do filmu zbierałem się 6 lat, ale cały cykl z Craigiem (poza paździerzowatym QoS) to dobre filmy, i taki też jest ostatni z cyklu. Świetne zdjęcia, dobre sceny akcji, no i klasyczne Bondowskie motywy. Minusik za miałkiego antagonistę, mdłą partnerkę i trochę za długi czas trwania. Sam Bond też jakiś taki trochę nijaki w tej części, poza czystą rozpierduchą to nie miał się za bardzo czym wykazać. Tak czy siak poczułem lekką zajawkę i może nawet pójdę na następny epizod do kina, co do tej pory w przypadku przygód 007 mi się nie zdarzyło.
-
Japoński. Wczuwka jest większa, a dubbing po prostu dobry, no ale ja, mimo, że nie jestem weebem, mam lekką słabość do tego języka i pewnej specyficznej ekspresji. Wiem, że porównanie może nie do końca na miejscu, bo GoT to gra produkcji USA, a Sekiro jest rodem z Japonii, ale w przygody wilka też tak grałem i nie wyobrażam sobie za bardzo słuchać angielskich głosów w tych realiach. Argument o napisach mnie nie przekonuje, bo nawet grając po angielsku i tak je czytam, no ale może jestem po prostu cienki. Plusem jest to, że skupiając się na nich prawdopodobnie nie dostrzeżesz zepsutego lip-syncu xD.
-
W sumie mogę w całości podpisać się pod postem Reda. Jakbym miał polecić komuś jedną z tych trzech gierek, żeby sobie pograł w urlop, to byłoby to DG.
-
Wiedźmin 2 Właściwie to ukończyłem z tydzień temu, ale po wszystkim odpaliłem save'a z końcówki 1 aktu , żeby przelecieć na szybko drugą ścieżkę. Notabene nie wiem, skąd się wzięła ta powszechna opinia, że Iorweth>Roche, może pewne elementy fabuły i część spotkanych postaci faktycznie są ciekawsze, jeśli współpracujemy z elfem, ale gameplay'owo i designersko wcale nie jest lepiej, ba, miałem wrażenie, że biegania tam i z powrotem (i niesamowicie nużącego łażenia po upiornej wersji pola bitwy) było w tym scenariuszu jeszcze więcej, a końcówka w Vergen, polegająca na bezmyślnym siepaniu hord przeciwników mocno mnie znużyła. No generalnie akt 2 do zaorania albo mocnego przemodelowania w obu przypadkach, męczące doświadczenie. Scenariusz jest specyficzny. Bardziej "polityczny", skupiający się na działaniach wojennych, spiskach, królach, grupach interesu etc. W sumie to nie minus, ale koniec końców najciekawszy wątek to pościg za Letho, który dosyć szybko schodzi na daleki plan. Swoją drogą, gość jest zdecydowanie najciekawszym antagonistą w grze, ba, lepszym niż ekipa Dzikiego Gonu. Szkoda, że grając najpierw w trójkę pozbawiłem się znajomości tego wątku (decyzje, które, jeśli nie gramy na PC i nie mamy save'ów, wybieramy w rozmowie z Emhyrem na początku W3, podejmowałem w sumie na ślepo), no ale mam motywację do powtórki trójki. Z postaciami jest różnie. Geralt i spółka to wiadomo, prawilne chłopaki (z krasnoludami na czele), ale już te wszystkie elfy, królobójczynie i inne łajzy to raczej mocno meh. Dobrze wypadli królowie, Roche, Sheala i Filippa, standardowo dla czarodziejek knujące i kręcące. Dialogi jak zwykle na poziomie, dubbing bardzo dobry. Muzyka to nie poziom i skala W3, ale i tak parę razy mocno podkręcała klimat, choć motyw w tle walki niezbyt mi się podoba. No ale parę słów o samym gameplay'u, bo tutaj jest o czym pisać, niekoniecznie dobrze. Oczywiście mamy potężny postęp w stosunku do, niegrywalnej dla mnie na dzień dzisiejszy, jedynki (tak, zrobiłem kolejne podejście, odpadłem jeszcze przed wejściem do Wyzimy). Mamy już autorski silnik, jako tako przemyślaną walkę, możemy sterować padem (interfejs jest strasznie chujowy, szczególnie jak wchodzimy do ekwipunku), wszystko jest bardziej cywilizowane i konsolowe. No ale gra ma jednak tę dekadę, więc sporo mechanizmów jest już mocno przestarzałych, drewnianych i zwyczajnie męczących. Inna sprawa, że niektórych problemów nie da się złożyć na karb wieku. Design map i misji, polegających na NOTORYCZNYM backtrackingu i po prostu nudnym bieganiu wte i we wte, to chyba największy problem gry. Do tego dodać absolutnie irytujący patent z możliwością wspinania/skakania tylko w określonych miejscach, tylko poza walką. Kto grał, ten wie o co chodzi. W skrócie: biegniemy przez korytarzowy wąwóz, dobiegamy do półki skalnej, ale nie możemy się po niej wspiąć, bo gdzieś po drodze zauważył nas już jakiś zgnilec, uruchomiła się muzyka bitewna i dopóki nie wykosimy wszystkich brzydali, to nie możemy iść dalej. Żeby było gorzej, ten mechanizm "wychodzenia z trybu alarmu" działa ze sporym opóźnieniem, więc często, mimo wyczyszczenia areny, stoimy jak debil przy drzwiach, czekając, aż wyskoczy nam ikonka "otwórz". Ogólnie projekt leveli jest słaby, mapa tragiczna i łatwo się zwyczajnie pogubić w labiryntowej konstrukcji pozornie otwartych przestrzeni. Walka ma swoje plusy, cięcie mieczem jest dosyć mięsiste, ale już np. znaki działają beznadziejnie i poza quen (którego odpalanie to też niezła paraolimpiada) nie używałem prawie żadnych, gadżetów zresztą też. Poziom trudności jest słabo zbalansowany, nawet na normalu duża część wrogów ma nas na kilka hitów (co w sytuacjach 1 vs. 5 potrafi bardzo szybko doprowadzić do zgonu Geralta), za to my musimy się mocno namachać, żeby im coś zrobić. Cóż, grając w dosyć krótkim odstępie czasu w trylogię Wieśka, odniosłem wrażenie, że Redzi cały czas uczyli się tworzyć gry, no i mieli mocne zaległości w stosunku do panujących w danych czasach trendów. Trójka to, co oczywiste, opus magnum, ale i tak niedomagała w pewnych aspektach. Lekkim absurdem jest dla mnie to, że w każdej kolejnej części powtarza się ten sam absurdalny motyw z brakiem możliwości włączenia więcej, niż jednego, celu misji na mapie. W rezultacie, kiedy jestem w lokacji A i chcę sobie sprawdzić, czy mam tu coś jeszcze do robienia, żeby nie biec bez sensu do lokacji B, tylko odpalić misję od razu, muszę na piechotę przełączać w menu każde zadanie i wchodzić na mapę. A misji na liście w pewnym momencie mamy całkiem dużo. Takich pozornie nieistotnych pierdółek jest sporo i jak je zebrać do kupy, to wrażenia z gry są zepsute. Wieśka 2 skończyłem bez bólu (za pierwszym razem, bo za drugim szybko miałem dość i leciałem już na easy, byle do końca), ale nie było to też specjalnie satysfakcjonujące doświadczenie, ot chciałem wiedzieć, co to się tam wcześniej wydarzyło, posłuchać bekowych tekstów i poznać bardziej niektórych bohaterów, no i ten efekt uzyskałem. A grze dałbym może 6+/10. Aha, grałem na PC i doświadczenia czysto techniczne były tragiczne. Ja wiem, że mam starą maszynę, ale w 2011 jeszcze dawała radę, a tu okazuje się, że gra nie będąca jakimś wizualnym cudem, o korytarzowej strukturze i mocno pociętych na kawałki lokacjach, ledwo mi działa na słabych ustawieniach. No optymalizacja to im niespecjalnie wyszła. Nie mówiąc już o zwyczajnych błędach (również wymuszających load save'a) czy kilkukrotnym na przestrzeni tych 20-30 godzin crashu do pulpitu. Za każdym razem, jak gram w coś na PC mówię sobie, że to już ostatni raz, a potem znowu robię ten błąd, ehh. No ale alternatywą było kupienie X360, więc trza było zagryźć zęby i grać.
-
Ten wątek miał chyba już nawet swój osobny temat. A może nie? No w każdym razie może się powtórzę, ale niżej normal nie schodzę, bo i po co? To nie jest tylko modna narracja, gry AAA faktycznie w zdecydowanej większości są obecnie łatwiejsze, niż "kiedyś", i raczej potwierdzi to każdy, kto gra dłużej niż te 15 lat. Startuję na normalu, jeśli po paru godzinach odczuwam, że jest zbyt łatwo, to zwiększam na hard, a czasem startuję od razu na hardzie, jeśli powszechna w środowisku CORE'OWYCH graczy jest opinia, że tak jest najsensowniej. Z drugiej strony, kiedy czuję, że wyższy poziom utrudnia grę w sztuczny, niesprawiedliwy sposób, to jebać takie "wyzwanie" i wracam do normala (tak było np. w przypadku Nier: Automata). Zdarza mi się zmienić na easy w skrajnie wyjątkowych sytuacjach, kiedy np. gra ma, w mojej opinii, zjebany balans i sama w sobie nie motywuje do grania, ewentualnie chcę ją już zaliczyć na szybkiego, żeby poznać zakończenie (teraz się tak bawię w sprawdzenie drugiej ścieżki w Wiedźminie 2, no i mimo wszystko takie bezstresowe, mechaniczne ciachanie wrogów z poczuciem nieśmiertelności to żadna satysfakcja). Dla mnie zbyt łatwa gra robi się nudna. To nie książki i filmy (nawiązują do haseł, że to ma być tylko relaks), jakieś tam wyzwanie i choćby minimalne poczucie zagrożenia porażką (czasem wręcz sztucznie kreowane: słynne sztuczki używane przez designerów, żeby wydawało nam się, że już prawie zginęliśmy, a wtedy gra pogarsza trochę celność przeciwników) jest fundamentem takiej formy rozrywki. No ja to tak widzę w każdym razie.
-
Dawne (i dzisiejsze) pisma o grach poza PE (PSX Fan, P+, OPSM, i inne)
kotlet_schabowy odpowiedział(a) na metalcoola temat w Graczpospolita
Taa, oglądałem, chociaż już mi się mylą te programy, bo jeden na pewno był na TV4 i bodajże w obu występował ten gruby. W każdym razie pamiętam trudne pobudki w niedziele o 10:00 z samego rana, żeby popatrzeć, jak w TV o giereczkach mówią. Jeśli mnie pamięć nie myli, to jeden z tych programów leciał w okolicach 2002-2003 (była recka Vice City), więc czasy dla mnie jeszcze z grubsza przedinternetowe, ergo-takie materiały były rarytasem. Pamiętam też, że stosunkowo dużo czasu poświęcali typowo blaszakowym produkcjom, na czele z RTSami na kiju, których pojawienie się na ekranie zawsze wywoływało u mnie niesmak. No i strasznie krótkie to było. Ale mimo wszystko pojawienie się w telewizji w miarę cywilizowanego i profesjonalnego (co prawda gimba wychowanego na N+ i PE niektóre mądrości redaktorków trochę mnie śmieszyły, no ale nie było tragedii) programu o grach było jakimś tam wydarzeniem, tym bardziej, że Hypera nigdy nie miałem. -
Już przez pierwszy sezon ledwo przebrnąłem. Tak jak przedmówcy, na Moss zwyczajnie nie mogę patrzeć, natomiast scenariusz i całe założenie tej historii zwyczajnie mnie mierzi jako człowieka i mężczyznę.
-
Nie wspominając o tym, że jedynka już w okolicach 2010 (kiedy w nią grałem) w wersji na PC sypała się niemożebnie i miałem crasha do pulpitu średnio co godzinę. Generalnie granie na PC, szczególnie w wersje "nieoficjalne", to bardzo często rak i udręka (za każdym razem, kiedy się decyduję na tę przyjemność, obiecuję sobie, że to już ostatni raz, teraz przeżywam to w przypadku Wieśka 2), a osoby piszące "ja nigdy problemów nie miałem" to dla mnie trochę mityczne stwory, jak ci, którym Cyberpunk od premiery śmiga dobrze. No ale to tak w ramach lekkiej dygresji. No ale tym postem w sumie sam podsumowałeś ładnie, o co chodzi i dla kogo jest ten remaster. Grałeś: możesz olać. Nie grałeś: must have. Można by jeszcze dodać kategorię "grałeś bez DLC, bo kosztowały fortunę? Też must have". Bo w sumie co takiego mieliby jeszcze zrobić w remasterze, żeby ludzie znający grę na pamięć uznali, że EA się "postarało"? Sam raczej omijam takie wydania i gardzę chamskim wysysaniem kasy z graczy, ale akurat ta potężna trylogia z masą DLC, wydana prawie 10 lat po premierze trójki, z paroma mimo wszystko zauważalnymi poprawkami (szczególnie w przypadku ME1) w mojej ocenie nie jest dobrym przykładem dojenia. Ok ale tak po prawdzie to jaka jest konkurencja w 2021? Bo jak tak patrze na premiery to szału nie ma i słowa XMa nie stanowią aż tak wielkiej przesady. Wiadomo, że ME na starcie ma "minus" za to, że to tylko remaster (choć przypominają się złote lata PS4, gdzie remaster TloU i GTA V były długo jednymi z lepszych dostępnych gier), ale podchodząc do tego na świeżo, to nie wiem, czy coś o porównywalnej skali i jakości w 2021 wyszło/wyjdzie.
-
Dawne (i dzisiejsze) pisma o grach poza PE (PSX Fan, P+, OPSM, i inne)
kotlet_schabowy odpowiedział(a) na metalcoola temat w Graczpospolita
Ja sobie puściłem w tle do przeglądania neta i po przesłuchaniu ok. połowy nie zgodzę się z tym, co napisałeś na końcu. Ja to odczułem bardziej tak, że to tacy boomerzy, których znajomość branży zatrzymała się te dwie/trzy generacje temu, wspominają sobie luźno, no i trochę rzeczy może się im już mieszać/mylić ze względu na to, ile minęło lat. Ale ogólnie nie znam tych ludzi xD. Ten ze ślunskim zaciąganiem to nie ten, co dzwonił do niego Hiv? -
Poziom trudności można zmienić w każdym momencie, więc śmiało. A z tym, żeby wiedzieć co się robi, to nie do końca tak wygląda. Ot taki Letho, spamuje znakami jak pojebany, a hitboxa ma takiego, że Geralt może odskoczyć 2m w bok a i tak dostanie w ryj. No i zabiera potężnie dużo hp. No także wiem co robić i to robię, ale sprowadza się to do żmudnego powtarzania tych samych ruchów i powolnego zbijania hp wroga, kiedy on ma nas na parę hitów i kilkoma błędami pozbawiamy wiedźmina życia. Ja poza stricte trudnością mam zarzut do interfejsu i sterowania, a w zamieszaniu, jakie nieraz się robi przy paru przeciwnikach, rzucenie znaku bywa niezłym wyzwaniem (nakładanie quen ma takiego laga, że jeśli nie odbiegniemy mocno na bok, to często wpadamy w błędne koło "rzucam quen-przeciwnik wykorzystuje mojego laga żeby mnie walnąć-quen zostaje rozbity-powtórz". Dopiero wraz z mocniejszym rozwojem bohatera zaczyna to mieć ręce i nogi.
-
Nie no spoko gierka, szkoda tylko, że na normalu bossowie i niektórzy więksi przeciwnicy mają nas na strzała-dwa (bez quena), a znaki działają tak, że jak mam nałożony quen, to nie mogę rzucić yrden, przez co walka z Kejranem wyglądała, no z braku lepszych określeń, jak paraolimpiada xD. Ja wiem, że ten typ gierek (na przykładzie trójki chociażby) tak ma, że na początku poziom trudności wydaje się wręcz za wysoki, a jak podpakujemy, to w połowie gry jesteśmy już prawie nie do ruszenia, no ale irytujące to jest. Dobrze chociaż, że loadingi są szybkie i śmierć nie boli aż tak jak w Dzikim Gonie.