A ona tam jest. Zwróć uwagę na scenę, gdy Halle Berry w latach '70 wstępuje do sklepu z płytami i poznaje grany utwór. Facet, który skomponował ten utwór też miał to znamię z kometą, więc to nie jest przypadek. Poza tym sam autor książki tak to widzi (natknąłem się później na odpowiedni cytat na wikipedii), więc to jest reinkarnacja.
Jasnym dla mnie jest, że każdy z głównych bohaterów poszczególnych epok o coś walczył. Czy to z jakąś korporacją naftową, czy to z pielęgniarkami w psychiatryku, ale niech mi ktoś tu jasno i klarownie wytłumaczy: O CZYM JEST TEN FILM? Tak naprawdę, o czym on opowiada? Że trzeba walczyć? Że nasze życie nie należy do nas samych (głupie to było)? Że najważniejsza jest miłość? A może wszystko po trochu?
Mam zastrzeżenia co do wykorzystania tych samych aktorów w poszczególnych epokach, który to zabieg wprowadza niepotrzebny chaos w historii. Rozumiem, oszczędności - ale tak naprawdę tylko kilka z tych postaci miało powtarzalny charakter (Hugo Weaving, zawsze będący jakąś zmorą. Nawiasem mówiąc, kim do cholery miał być ten jego kapelusznik? Za to jak zobaczyłem go w roli pielęgniarki, nie wiedziałem, czy to ma być farsa). A może użycie tych samych aktorów miało wzmocnić myśl, że nasze życie należy do nas wszystkich? Jeśli tak, to wyczuwam socjalistyczną propagandę w najczystszym wydaniu.
Nie oglądało mi się go źle i te 2,5 godziny zleciały mi bezboleśnie. Film jest ładnie nakręcony, aktorzy grają na poziomie, posiada wiele dobrych scen, ale ogółem wydaje się esencją przerostu formy nad treścią. Jak miałbym go skojarzyć z innym wytworem pop-kultury, moim wyborem byłby znany wszystkim serial LOST