Knock, knock - no nie wiem w sumie czemu Keanu w ogóle wszedł w ten film. Choć zaczyna się nieźle, gorące laski (ojj... ta blondi robi robotę), tajemnica, nie wiadomo co się stanie, narastanie napięcia itd. ale od sceny ze śniadaniem jest coraz słabiej, bez jakiejś głębi, umotywowania, taki chaos. Po Eli Rothu spodziewałbym się jakiegoś fajnego revenge-movie, a tutaj dostajemy trochę ugrzeczniony kotlet, którego wszystkie elementy krzyczą "ale to już było". Dodatkowo Keanu wypada niezamierzenie teatralnie i po prostu drętwo, tak jakby go zmuszali żeby rzucał swoje kwestie. Zero zaskoczenia i nieumiejętna reżyseria odbierają Rothowi już i tak nadwerężony kredyt zaufania. 4/10 (w tym +1 za cycki)