No już bez przesadzonek. Co wam takiego ta 7 zrobiła? Jakieś argumenty poza bombardowaniem nostalgią?
To jak wyglądała pierwsza część nowej trylogii było perfekcyjnie logiczne z marketingowego punktu widzenia. Reanimowana była marka, która na przestrzeni trylogii prequeli została zredukowana do generatora memów i liczne odwołania do filmu, od którego wszystko się zaczęło, było oczywistą strategią. Mało ambitną, ultra bezpieczną, ale oczywistą.
Tylko że Ep7 to nie ordynarna kalka Nowej Nadziei jeden do jednego. Wprowadzono i zaprezentowano całkiem sensownie nowe postacie, które budziły sympatię lub intrygowały i na tamten moment sprawiały wrażenie, że mogą zostać fajnie poprowadzone. Nie było też wrażenia, że cokolwiek w scenariuszu jest tam na chama poustawiane tylko po to, żeby odliczyć kolejne nawiązanie do starej trylogii, czy konkretniej do Ep IV. Wszystko to wyszło jakoś tak naturalnie, w niewymuszony sposób i pozytywnie nastrajało na ciąg dalszy. A później przyszedł R. Johnson.
Film nie był idealny, miał swoje problemy. M.in. cały ten reenactment Nowej Nadziei, mimo że wg mnie nie przesadnie nachalny, to jednak nie da się zaprzeczyć, że zabierał czas antenowy nowym postaciom, które zostały tylko pobieżnie nakreślone, ustawione na szachownicy, ale nie zdążyły przejść żadnej drogi. Już na tym etapie można było mieć wątpliwości, jak przy tylu nowych postaciach i tylu zasygnalizowanych wątkach, zamierzają to rozwinąć i w sposób satysfakcjonujący pozamykać w 2 filmach. I od razu sobie odpowiedzieć, że zapewne przy pomocy miliarda książek, komiksów, seriali na disney channel, gierek na lodówki i tony innego merczu. No ale okazało się, że nie ma się czym martwić, bo przyszedł Johnson, wyjebał wszystko do kosza i zaczął realizować swoją wizję.
No już bez przesadzonek. Ep III mimo że wyraźnie lepszy, to jednak nadal był znacznie lepszym memem niż filmem.