Przęsła tego mostu służą jako ławeczka/leżaczek. Popołudniami i wieczorami koczuje tam sporo lokalsów, plus oczywiście masa turystów włazi tam po fotkę. Podobno znajdują się też kaskaderzy, którzy próbują wspinać się czubki z turulami, a wtedy to już ruch na moście zamykają. Po drugiej stronie na nabrzeżu i pod mostem jest główna kwatera budapsztańskich żuli.Po drugiej stronie są też bodaj najbardziej znane i prestiżowe łaźnie Gellerta. U mnie to wyleciało z rozkładu jako pierwsze, bo podczas pięciodniowego pobytu plan był napięty jak końskie jaja w rdr, a że na dworze było ~30 stopni i w sumie w Uniejowie przecież byłem, to uznałem że gorące źródła sobie odpuszczę. No ale zimą to może być dobry pomysł.
Nieopodal znajduje się też wspomniany kościół w skale, potwierdzam obecność częstochowskiej matki boskiej straight outta compton.
Jak już tam jesteś, to i tak zacząłeś wspinać się na Wzgórze Gelerta, więc szkoda nie skończyć. Kolana trochę dostaną po pizdach, bo choć to tylko jakieś 250 metrów z wybetonowanymi szlakami prowadzącymi na górę, to plątanina ścieżek + awersja Węgrów do drogowskazów powodują, że można sobie pobłądzić. Ale nie szkodzi, bo co chwila trafia się na urokliwe tarasiki oferujące zawieszające system widoki na Dunaj i Peszt. Na szczycie cytadela wybudowana przez Austriaków po wiośnie ludów, żeby przypomnieć Węgrom, że you dont phuck with Habsburgs.
Schodząc można zahaczyć o pomnik św. Gelerta, który był takim węgierskim św. Wojciechem chojraczkiem co to stwierdził, że pójdzie lokalnych pogan nawracać. A poganie nie skorzystali z oferty i wysłali go ze szczytu ekonomicznym w drewnianej beczce do Dunaju. Sam pomnik większe wrażenie robi z dołu, bo spod jego podnóża wybija naturalne źródło tworząc kilkunastometrowy mini wodospad
Po drugiej stronie zbocza znajdują się jeszcze 2 miniatrakcje:
1) Kawaii rzeźba przedstawiająca połączenie Budy z Pesztem
2) Dziwna instalacja artystyczna przedstawiająca Jezusa, Buddę, uciekiniera ze strefy 51, jakiegoś chińskiego filozofa i typa zawiniętego w prześcieradło przybierającego pozycję propozycję, którzy wspólnymi siłami próbują przywołać Szatana
Obok stoją Ghandi, Franciszek z Asyżu i jeszcze jakiś lamus na doczepkę i nie wiedzą co o tym myśleć
Odnośnie rejsów po Dunaju, to chyba nadal niewiele osób zdaje sobie sprawę, że wśród miliarda prywatnych łodzi mniejszych i większych, krzyczących sobie za rejs chore stawki, po Dunaju kursują też tramwaje wodne, które są integralną częścią komunikacji miejskiej. Siedmiodniowy bilet na cała komunikację jest śmiesznie tani (jak w sumie prawie wszystko, nawet porównując z Pragą, nie wspominając o zachodnich miejscówkach. 5 dni pobytu plus transport wyniosło mniej mniej więcej tyle, co 5 noclegów w Wiedniu xd) i opłaca się go kupić nawet jak się jedzie na 3 dni, więc aż się prosi przycebulić i przepłynąć się kawałek, śmiejąc się w mordy frajerom, którzy na rejs prywatną łajbą wydali połowę naszego budżetu na cały wyjazd.
No chyba, że będziesz miał pecha i wcześnie przypierdoli zima stulecia, a Dunaj skuje lód. Ale w tym wypadku będziesz miał też trochę szczęścia, bo tak się składa, że obok wspomnianego Placu Bohaterów znajduje się jeziorko, na którym organizowane jest największe w Europie odkryte lodowisko
Nie wiem dokładnie jak to ma działać, czy taki zbiornik mogą jakoś sztucznie zmrozić, czy muszą czekać aż mrozem przyjebie, no ale na grudzień opcja do rozważenia.
Apropos metra, to Flixbus wystawił mnie za drzwi na Mexikoi Ut tuż przy krańcowej stacji metra M1. Nie powiem, zastanawiałem się trochę co ja tu robię. 6 rano, deszcz napierdala, psy dupami szczekają, 8 bezdomnych na metr kwadratowy. Schodzę na peron metra i mam wrażenie, że cofnąłem się w czasie. Wąziutki peronik obłożony armaturą łazienkową i przyjeżdża jakieś wąskie, ciasne pudło (jak się później okazało, również bez klimatyzacji), które po rozpędzeniu się do 10 km/h zaczyna hałasować tak, że dokanałowe słuchawki z odtwarzaczem rozkręconym na ful nie są w stanie tego zagłuszyć. Przez ciasnotę udało mi się nawet przejechać jedną stację z częścią plecaka na zewnątrz wagonika
Okazuje się, że te niedogodności spowodowane są obcowaniem z zabytkiem wpisanym na listę światowego dziedzictwa unesco, bo jest to druga po londyńskiej linia metra w Europie, datowana jeszcze na XIX w. Pozostałe linie są już w normalnym standardzie.
Wyspa Małgorzaty to faktycznie świetne miejsce, szczególnie wieczorem. Jest to głównie teren wypoczynkowo-rekreacyjny dla lokalsów z bieżniami do biegania, kolejnymi łaźniami i kompleksem basenów sportowych i wypoczynkowych, ale turysta też będzie ukontentowany. Na wyspie znajdują się ruiny średniowiecznego klasztoru, dziewiętnastowieczna wieża ciśnień, na którą można sobie wejść, gdyby komuś jeszcze było mało widoków z wież na zabytkach i pobliskich wzgórz oraz fontanna świetlna odpierdalająca niezłe cuda i podchodząca pod pokazy fajerwerków w rytm hitów Eda Sheerana. W grudniu być może będzie grane Last Christmas. Nadbrzeżna promenada to chyba najpopularniejsze miejsce w Budapeszcie do libacji pod chmurką.
Odnośnie żarcia, to z racji napiętego grafiku nie cudowałem i żarłem tam, gdzie akurat byłem, więc bardziej niż tym gdzie, byłem zainteresowany tym co zjeść. Wiadomo, że trzeba zaliczyć klasykę węgierskiego streetfoodu w postaci langosza. Najlepsze dają podobno w wielkiej hali targowej, która sama w sobie jest jedną z popularniejszych atrakcji turystycznych
Wielkiej skali porównawczej nie miałem, no ale rzeczywiście dobra rzecz. Taka pizzerinka w milionie wariantów z grubym, tłustym racuchem zamiast normalnego ciasta.
Upierdolisz się tym po łokcie, bo składki w żaden sposób nie są związane z racuchem ani same ze sobą, więc wszystko radośnie lata na lewo i prawo. W Szentendre w mikroalejce odchodzącej od mikrorynku znajduje się mikrobuda ciesząca się rzekomo największą na Węgrzech estymą jeśli chodzi o langosze, ale widocznie mam za mało wyrobione kubki smakowe, bo smakowało dokładnie tak samo jak na budapesztańskim bazarze. W dodatku w najbardziej tradycyjnej wersji ze śmietaną i startym serem takie średnio wyraziste to jest.
Z ulicznego żarcia warto zaliczyć też pogacze, czyli bułeczki z ciasta ziemniaczanego z różnymi nadzieniami, najczęściej twaróg z jakimiś dodatkami, często w wersji na słono. Do dostania w każdym z miliarda punktów fornetti rozsianych po mieście i w sumie wszędzie indziej też.
A poza tym banał gulasz + leczo, tyle że pierwszy serwowany jest tylko w formie zupy, a drugie rzadko jest serwowane jako osobne danie, bo tradycyjnie to u nich dodatek do pyrów i schabowego. Popularne jest podobno puree z kasztanów, ale jakoś nie natrafiłem.