PONIŻEJ SPOILERY MNIEJSZE I WIĘKSZE. JAK NIE WIDZIAŁEŚ, TO ZRÓB SOBIE PRZYSŁUGĘ I JE PRZECZYTAJ, ŻEBYŚ WIEDZIAŁ NA CO SIĘ PISZESZ CZEKAJĄC NA RIPA.
No cóż, pozostaje mieć nadzieję, że za jakieś 10 lat od momentu, w którym Ridley dokończy dzieła zniszczenia, Disney do spółki z Abramsem odkręcą ten bajzel.
Pierwszym, co rzuca się w oczy, jest najmniej charyzmatyczna załoga w historii kosmicznych slasherków. Nie to żebym uważał, że posyłanie na misję kosmiczną samych freaków i nabuzowanych samców alfa jest szczególnie dobrym pomysłem, ale tutaj mamy po prostu jakiś kolektywny budyń. Do tego niewielu członków obsady poza Fassbenderem sprawia wrażenie profesjonalnych aktorów. Ale spoko, na początku nawet myślałem, że to może być jakiś celowy zabieg kontrastujący tą nijaką ludzką masę z uber cool edgy androidem. Szybko okazało się, że chodzi po prostu o to, że nie ma znaczenia kim oni są, bo zdecydowana większość ginie w mniej lub bardziej głupich okolicznościach zanim w ogóle zacznie się kojarzyć ich twarze. Jak później pokazane jest zdjęcie całej załogi, to gdzieś tak połowę z nich średnio kojarzyłem. Z tych, co żyją trochę dłużej, ze 2 osoby mają jakieś banalne, oszczędne i bardzo nieumiejętnie przedstawione wątki osobiste, więc może to i lepiej.
W tym miejscu przechodzimy do dania głównego. Prometeusz był głupim filmem. Przymierze jest tak z 18 razy głupsze. Budyniowa załoga nie traci czasu i 5 minut po przebudzeniu zaczyna łamać wszelkie możliwe procedury bezpieczeństwa i zasady zdrowego rozsądku, co w błyskawicznym tempie prowadzi do oczywistych konsekwencji. Właśnie, tempo. W Promku nawet jak działo się coś, co kazało się zastanawiać, czy to jest naprawdę tak głupie, jak się wydaje, to jednak scenariusz starał się trzymać fason i budować jakieś napięcie zanim nastąpi łubudu, choćby nie wiem jak było głupie. Covenant nawet nie próbuje udawać, że tworzy jakiekolwiek napięcie. Wszystko dzieje się bezceremonialnie i błyskawicznie. Załoga wychodzi na obcą planetę, na którą w sumie przylecieli na spontanie, zaczynają jak debile wszystkiego dotykać, lizać, obowiązkowo się rozdzielać. No i masz ci los, 2 największych spryciarzy się infekuje, 3 sceny później wylatują im nosami i dupami xenosmerfy (żenujące cgi, animacja niewiele lepsza niż w Alien 3), łojezujezujezu, bezsensowne bieganie i krzyczenie, slapstikowe ślizganie się na plamach krwi jak na skórce od banana, statek przybyszów z matplanety wybucha, aaaaaaaaaaaaaaaa, niezamierzona parodia sceny z jurassic park z raptorami w wysokiej trawie, chrysteratujnas, wybawienie przez flarę. Wszystko to na przestrzeni jakichś 10 minut. Potem film na chwilę się uspokaja tylko po to, żeby zacząć nam t ł u m a c z y ć genezę xenomorphów i inne ważne rzeczy, ale gdy tylko zaczyna się dziać, to natychmiast znowu przechodzi w tryb ADHD, gdzie nikomu się nie chce nawet jakiegoś chamskiego jumpscare wstawić, nie wspominając o bardziej wysublimowanych sposobach tworzenia napięcia. Za to chyba próbują wywoływać obrzydzenie, ale też bez jakiegokolwiek pomysłu i inwencji twórczej. No walają się flaki od czasu do czasu. Fajnie.
Środkowy segment filmu rzuca się na głęboką wodę, próbując wyjaśnić genezę stworków zaprojektowanych przez Gigera. Po co to było Scottowi? Czy ludzie jakoś gwałtownie domagali się definitywnych odpowiedzi? Czy on czytał ten scenariusz? To raczej dość znana reguła, że znacznie łatwiej budować tajemnicę niż udzielać sensownych i satysfakcjonujących odpowiedzi. Można było jeszcze przez X filmów unikać tematu i to tu, to tam rzucać jakieś tropy, które niekoniecznie musiały gdziekolwiek prowadzić. Ale nie, trzeba było objawić światu co wymyślili. Patogen, który po przedostaniu się do organizmu w kilka chwil powoduje powstanie nowej formy życia, która natychmiast wydostaje się na świat randomową jamą ciała. Jak jakiś vifon, wystarczy zalać wodą i w 5 minut gotowe xd Komuś się ostro popier/doliło s-f z fantasy. Patogeny kur/wa, bardziej patoscenariusz. W leroy merlin promocja na zarodniki obcego złoty dwajścia dziewięć. Nawet nie chce mi się zastanawiać, jak David tymi eksperymentami doszedł do etapu facehuggerów i jaki to miał być progres, skoro poprzednie formy były równie zabójcze, a wymagały zdecydowanie mniej czasu na objawienie się światu. W każdym razie scena, w której David namawia bez trudu dowódcę, żeby zajrzał do kokonu facehuggera to jest punkt krytyczny, w którym zaczynasz się dusić ze śmiechu. Noooo, chodź do dziadzi, usiądź na kolankach, weź zajrzyj jakiego fajnego cukierka mam tu dla ciebie
Najlepsze momenty tego filmu to te, w których Fassbender występuje sam ze sobą, ale nie zmienia to faktu, że oczywiście nie udało się w sensowny sposób nakreślić motywacji Davida. W Prometeuszu nie przejawiał w żaden sposób niechęci do gatunku ludzkiego, po prostu wykonywał powierzoną mu misję. Natomiast teraz skrajna mizantropia, obłąkańcze gadki, syndrom boga. Ta początkowa scena miała cokolwiek wyjaśniać w tej kwestii? Bo jeśli tak, to wychodzi na to, że David jest w(pipi)iony o to, że Weiland kazał nalać sobie herbaty.
Podobało mi się też jak na koniec na chwilę zapomniał jak się kłamie, chociaż robił to przez cały film, tylko po to żeby panienka mogła wpaść w panikę na chwilę przed pójściem spać.
A tak, zdjęcia są bardzo ładne