Trainspotting 2 - chyba pomyśleli, że w 2017 film o ćpaniu nie zrobi na nikim wrażenia, więc postanowili zrobić film o niczym, który nie zrobi na nikim wrażenia.
Na początku wygląda to na w miarę sprawny recykling motywów, stylistyki i humoru z pierwszej części, ale bardzo szybko zamienia się w połączony bez większego ładu i składu zlepek scen stanowiących marną wymówkę, żeby do czegoś tam doprowadzić. Kulminacją braku pomysłu na cokolwiek jest parafraza monologu "choose life" z prologu jedynki. Sama w sobie niezła i całkiem celna, ale odpalona w takim momencie, że można by to podłożyć w dowolny inny fragment filmu i prawdopodobnie pasowałoby lepiej. Nie potrafili nawet pójść w turpizm i kloakę, bo elementy humorystyczne szybko zahaczają o rejony polskich komedii z Karolakiem.
Do tego oczywiście natłok scen nawiązujących w skali 1:1 do części pierwszej z wdziękiem i subtelnością Krystyny Pawłowicz. Ale najwyraźniej nawet to nie wystarczy, bo trudno powiedzieć, czy bardziej dla taniego efekty nostalgii, czy żeby ludzie, którzy nie widzieli części pierwszej czuli się mniej zagubieni, od pewnego momentu zaczynają od czasu do czasu wciskać to tu to tam fragmenty scen z jedynki. Tak naprawdę dobrze jest to zrobione tylko w ostatniej scenie, przy czym jest to po prostu udana robota montażowa, bo jeśli chodzi o treść i wymowę, to za wiele sensu w tym nie ma. Tutaj nawet epizodyczny
jest tak randomowy i pozbawiony jakiejkolwiek podbudowy i sensownego umotywowania, że wygląda po prostu na kolejne, wrzucone w losowym miejscu nawiązanie do T1.
Pustkę i miałkość narracyjną Boyle stara się wypełnić teledyskowymi ujęciami, szerokimi widokówkowymi kadrami robiącymi chyba za spot promocyjny Edynburga oraz niezbyt subtelnym product placementem. No mogło być lepiej.