Dolne rejony przeciętniactwa. Z dobrych rzeczy to właściwie wszystkie sceny batalistyczne, DV jako coś więcej niż tani fan service i sensowny mostek między R1 i ep. IV, a tak poza tym, to długimi momentami można się za głowę łapać i pytać kto panu to tak spier/dolił.
Aktorstwo jest tu na takim poziomie, że najlepsze performęsy zaliczają robot, postać cgi i voice actor. Postać Whitakera, nie dość, że sama w sobie od czapy, to jego "interpretacja" spokojnie może rywalizować z Luthorem w wykonaniu Eisenberga w kategorii full retard.
Co my tu mamy, garstka nie pasujących do uniwersum, beznadziejnie napisanych, nie budzących grama sympatii, antypatii czy czegokolwiek postaci gada do siebie głupimi/banalnymi dialogami. My w tym czasie mamy udawać przejęcie ich chaotycznymi poczynaniami, których wynik jest z góry znany, a
. Brzmi jak gotowa recepta na sukces.
To kalekie zawiązanie akcji ze skakaniem bez ładu i składu między kolejnymi planetami miało w sobie ducha trylogii prequeli