Po raz kolejny okazało się, że odpowiednie nastawienie to 3/4 drogi do satysfakcji. Byłem przygotowany na katastrofę, więc ostatecznie jestem zadowolony, gdy okazuje się, że jest całkiem średnio.
Te fuckupy z posta Masorza to czysta, brudna prawda i można by się dalej znęcać, bo pole do popisu jest spore. Przy czym występuje tu niecodzienna zależność: głupi film-przyzwoity bond-niezła zabawa.
Zasadnicze pytanie "czy warto iść" rozwiewa już kapitalnie zrealizowana sekwencja początkowa w Meksyku. Po niej następuje zaskoczenie, bo okazuje się, że piszczenie Sama "JESTEM GEJEM ! PATRZCIE JAK FALSECIKIEM NAPIER/DALAM !" Smitha zostało okraszone przeznakomitą sekwencją napisów początkowych, dzięki czemu można odnieść wrażenie, że ten kawałek jednak nie jest aż tak tragiczny. No i tym sposobem mamy jakieś 20-25 minut bondowskiej akcji na najwyższych obrotach, zrealizowanej tak, że palce lizać. Uznajmy więc, że to za tą część płacimy ~ 25 zł, a reszta filmu jest gratis.
To prawda, że film ma tendencję spadkową niemal we wszystkich aspektach. Po rewelacyjnej scenie początkowej wyraźnie kończą się pomysły na sceny akcji i co kolejna, to gorsza, aż dochodzimy do punktu, w którym Bond strzela jak do kaczek do podłażących mu hurtowo pod lufę randomów w garniakach. W tej sytuacji wypada się chyba cieszyć, że nie ma w sumie tych scen akcji jakoś specjalnie dużo. Osławiona już sekwencja z samolotem to majstersztyk. Nie dość, że zapomnieli dokręcić sceny, w której pokazane byłoby skąd się w ogóle wziął, to CGI momentami jak łódź podwodna w Lostach xD
No dobra, ale nie poszliśmy na akcyjniaka ze Stathamem, więc oprócz strzelania mogłoby się też czasem coś dziać. I dzieje się niestety też zgodnie z tendencją im dalej, tym gorzej. Początkowe przedstawienie syndykatu, tropienie starego znajomego i początki relacji z panią psycholożką wypadają korzystnie. Nie ma w tym nawet ułamka zaskoczenia, wszystko jest maksymalnie przewidywalne, ale zrobione z głową, ze smakiem i bez przypałów. Niestety z czasem poszczególne elementy zaczynają się sypać. Tak jak nie ma pomysłu na sensowne i efektowne sceny akcji, tak nie ma pomysłu na poprowadzenie wątku romantycznego. Kilkukrotnie walą nas łopatą po głowie niemal krzycząc "TA ŚWINIA JEST DLA BONDA JAK VESPER W CASINO, JEST W NIEJ ZAKOCHANY WCHU/J", tylko jakoś nie byli w stanie nakręcić choćby jednej sceny, która sprawiłaby, że można by w tę więź uwierzyć. W końcu dochodzi do genialnego plot twistu opisanego w masorzowym spoilerze, po którym panna przyjmuje rolę księżniczki do odbicia z ciemnego lochu, by pod koniec jeszcze raz nastąpił kompletnie niezrozumiały i niczym nie uzasadniony z punktu widzenia widza wybuch uczuć tugedaforewa. Może tak jak z tym samolotem mają jakieś wycięte sceny i dowiemy się co, jak i dlaczego w wersji director's cut.
W tym momencie dochodzimy do największego rozczarowania i problemu tego filmu, jakim jest postać złoczyńcy kreowana przez Waltza. O kur/wa, to jest szeroki temat. Pomijam już całą historię z tą niezręczną tajemnicą poliszynela pod tytułem kim tak naprawdę jest Franz Oberhauser. Niestety kolega Christoph nie posłuchał rady R.D. Juniora, by nigdy nie iść full retard i niestety poszedł. Jest cienka granica pomiędzy złoczyńcą urokliwym a autystycznym i niestety Waltz niemal przez cały czas jest po złej stronie mocy. Sposób, w jaki gestykuluje, jego mimika, dykcja mają być zabawne i urocze, no ale ku/rwa nie są. Na pewno nie pomogło mu to, co musiał mówić i robić, bo ta postać jest po prostu beznadziejnie napisana, ale Waltz niestety od siebie też trochę dołożył. No trudno, kolejne do kolekcji zaprzepaszczenie potencjału złoczyńcy teoretycznie idealnie obsadzonego. Jak potrafili kiedyś spier/dolić potencjał tandemu Christopher Walken + Grace Jones, to ludzie już chyba przestali się dziwić. Ralph Fiennes tak swoją drogą też by mógł wyjąć tę rurkę do tańca z du/py.
Dobra, z tego co na razie piszę rzeczywiście wyłania się lekki dramat, więc teraz dla przeciwwagi kilka powodów, dla których ten film nie jest zły. Po pierwsze Craig. Nie rozumiem zarzutów pod jego adresem, że zero mimiki, że mu się nie chce. Jest taki, jak we wszystkich poprzednich częściach, czyli często zmęczony, zasępiony, wkur/wiony. Do tej pory było to zaletą i zachwytom nad nowym obliczem Bonda nie było końca, a teraz nagle a fe ? Aha. Gość swoim luzem, charyzmą i zawadiactwem ciągnie i jakoś trzyma w ryzach film z idiotycznym scenariuszem i w najlepszym wypadku średnimi scenami akcji.
Po drugie szeroko komentowana kwestia licznych odniesień czy wręcz kopiowania scen z klasycznych Bondów. Faktycznie, zjawisko występuje, ale nie w ilości, która mogłaby stanowić problem. Od czasu do czasu w jakiejś scenie pojawia się klasyczny gadżet lub znane zagranie, często o zabarwieniu komediowym, ale nie jesteśmy tym bombardowani na tyle, żeby miało się odczucie, że wyszedł z tego pastisz. Serowy humorek w niektórych przepychankach słownych o dziwo pasuje jak ulał i nie wywołuje poczucia zażenowania.
Jedyną rzeczą zaczerpniętą z klasyków, która ewidentnie nie zagrała jest pomagier troglodyta. Każda scena, w której się pojawia, sprawia wrażenie jakiegoś amatorskiego tribjutu z jutuba. Na szczęście nie ma go zbyt wiele.
No i jak by się nie pastwić nad scenariuszem, to jedno trzeba mu oddać, że wiąże wątki z poprzednich craigowych odcinków w całość. Oczywiście robi to w mało wyszukany, prostolinijny, banalny sposób, ale jednak z sensem. Co w postępującym wraz z upływem czasu galopie bezsensu pozostawia jednak miłe wrażenie.
No to na koniec jeszcze ponarzekam. Film jest faktycznie za długi. O ile do momentu, który powinien być średnio udaną, ale jednak kulminacją, te wszystkie części składowe dają nadspodziewanie satysfakcjonujące połączenie, to już ostatnie pół godziny jest dość frustrujące i niewiele brakuje, by zatarło mimo wszystko pozytywne wrażenia. Kolejne głupie pomysły ogląda się już z miksem obojętności i zniecierpliwienia, zerkając co 2-3 minuty na zegarek. Co zrobić z postacią graną przez Waltza to kolejna pozycja na liście rzeczy, na które Sam Mendes nie miał pomysłu.
Ostatecznie jest po prostu okej. Gorzej niż w Skyfall, o wiele gorzej niż w Casino Royale, ale też o całe lata świetlne lepiej niż w tym autystycznym teledysku zwanym Quantum of Stolec. Zakończenie raczej wyraźnie sugeruje, że Craig wypełni kontrakt i pojawi się raz jeszcze, bo chyba nie zostawią tego wszystkiego tak rozgrzebanego ani nie wrzucą w środek murzyna.
6/10, gdzie Skyfall to 7,5/10, a Casino 9,5/10.
D Y S K U T U J M Y