Jakieś półtora tygodnia temu budzę się z czymś przypominającym jakieś naciągnięcie mięśni w sumie ciężko stwierdzić czy barku czy szyi. Myślę sobie jak ja kurwa spałem, no i dobra, czekam aż mi przejdzie. Przy ćwiczeniach nie czułem żadnego bólu czy blokady. No ale samo z siebie coś przejść nie chciało, więc zaczęło się smarowanie voltarenem. Kilka dni smarowania, za każdym razem z naciskiem na trochę inny punkt, bo źródło bólu jest na tyle niejednoznaczne, że raz boli spod łopatki, raz bardziej z góry barku, a czasem przechodzi bardziej w ramię dochodząc aż do łokcia. Do tego odczucia już w ogóle przestały przypominać bóle typowo mięśniowe, a zacząłem podejrzewać jakiś nerwoból, na co wskazują jakby mrowienie i "prądy" przechodzące w ciągu dnia w okolicach łokcia. No i w okolicach pachy od czasu do czasu drga mi jakiś mięsień jak powieka przy niedoborach magnezu
W zależności od ułożenia ciała albo ból całkowicie ustępuje albo jest uczucie jakby mi ktoś wbił długą igłę w łopatkę, która wychodzi na wylot przez bark. Szkoda, że kurwa akurat pozycja leżąca średnio mi służy, przez co ze spankiem tak średnio No pojebane to jest. Oprócz smarowanka było grane kilka substancji typowo przeciwbólowych i przeciwzapalnych i też w zasadzie bez żadnego efektu.
Najbardziej wkurwia, że za 2 tygodnie mam zaplanowany wyjazd, o ile do tego czasu nie jebnie atomówka, a tu zaczyna wyglądać na to, że bez lekarza się nie obędzie. Chyba od razu uderzę do jakiegoś fizjo prywatnie, bo na nfz w tak krótkim czasie nie mam co liczyć.
Niech ktoś już znajdzie sposób na przeniesienie swojej świadomości do internetu, bo ciało to jest jednak jebany biologiczny switch.