Lekki zawód odczułem po napisach końcowych.
Warstwa techniczna nie różni się niczym od poprzedniego filmu Andersona, który piastowany jest na następcę Roberta Altmana, ale nie zagrała mi sama percepcja postrzegania dwóch pomyleńców. Rozumiem, że ideologia jest w każdej postaci zła jeśli podstawimy jej pod krytyczny rozum, ale dla mnie to zbyt płytkie wyjaśnienie filmu. Za fasadą naukowej obserwacji kryje się niewybaczalna pustka emocjonalna, która zżera obydwie postaci od środka co zresztą jest głównym mianownikiem filmów P.T. Andersona. Oto mamy Phoenixa nieokrzesanego zwierzaka, który być może wytarł swoją tożsamość do cna podczas II wojny światowej i jego lekarza, badacza ślepo wierzący we własne pomysły. Gdy tylko napotka jakąkolwiek przeszkodę nieuchronnie ją niszczy. Coś to Wam przypomina?
Najbardziej mi się jednak podoba to, że omijając ważkie tematy Anderson patrzy na nich z drobnym przymrużeniem oka. Niby dziwaki, szaleńcy pozbawieni jakichkolwiek reguł trzymają się do końca razem co wskrzesza mimowolnie drobną sympatię dla ich osobowości.
Kompletnym jednak nieporozumieniem jest jednak stawianie za pewnik zapewnień z ust zainteresowanych co pcha ich do przodu w życiu bo przecież:
mistrz - podaje sie za czciciela ducha, który jednak podskórnie pragnie zetknąć się z naturą czyli do swoich korzeni egzystencji.
uczeń - ciało płacze duch szuka ukojenia, rozwiązania, prawdziwej węwnętrznej stabilizacji.