Należało by się najpierw zastanowić, czy te tzw. symulatory chodzenia to gry, czy raczej nowy sposób wizualnych nowel.
W Stanley Parable już nazwa określa to, czym ten twór jest, to jest opowieść, na którą mamy jednak jakiś tam wpływ. Dear Esther jednak jest tych wyborów kompletnie pozbawiony.
Nie przeszkadza mi taki gatunek, a nawet go doceniam, jednak ten typ rozrywki wymaga od uczestnika zupełnie innego podejścia. Weźmy tak brak sprintu. Wciskasz klawisz i przeskakujesz w ciągu 5 minut to, na co twórca przewidział 20. Pomijasz narrację tak, jakbyś czytając książkę przeskakiwał kilkanaście stron bez zajrzenia nawet w ich treść. Oczywiście, że można by było wpleść w rozgrywkę jakiekolwiek zagadki, coś do znalezienia, cokolwiek co zadziała jako przełącznik dla dalszego rozwijania narracji. Jako (były już) fan serii Myst byłbym całym sobą za takim rozwiązaniem i w Dear Esther tego mi najbardziej brakowało, jednak tę konkretną produkcję cenię za wizualne i słuchowe wrażenia. Zwiedzając wyspę czujesz wiatr, wilgoć w jaskiniach, szelest trawy pod nogami. Chciałbym, aby taki poziom prezentowała większość dzisiejszych produkcji.
Kolejną kwestią jest cena takich produkcji. W momencie wydania są po prostu za drogie, za niecałą godzinę płacimy praktycznie tyle samo,co często za tytuł, który starcza na kilkanaście godzin. Jak by nie była to cudowna, wciągająca historia, nie mam zamiaru płacić kilkadziesiąt złociszy za chwile nawet wysublimowanego doznania. W moim przypadku zostają więc wyprzedaże.