Polska na niespełna dwa miesiące przed Euro
18 kwietnia 2012 - 13:29
Za niespełna dwa miesiące odbędzie się pierwszy mecz Euro 2012. Teoretycznie wszystko już powinno być dopięte na ostatni guzik, ale to teoria mocno naciągana. Warszawa nie radzi sobie ze zorganizowaniem meczu o Superpuchar Polski (!), Puchar Polski (!!), a nawet ze zwykłym meczem ligowym (!!!), chociaż przecież zawsze sobie radziła bez problemów. Na spotkania na Stadionie Narodowym bilety sprzedawane są z baraków przez ledwie kilka osób, a ci, którzy jakimś cudem nie stracili cierpliwości w długiej kolejce i zakupili bilet lądują na sektorze, na którym ktoś zapomniał zamontować krzesełek. Jest więc wesoło.
Państwo stosuje prawo coraz bardziej wybiórczo i uznaniowo. Jeśli akurat ktoś nie ma ochoty gościć w Warszawie kibiców Lecha - to mówi, że na stadionie jest niebezpiecznie. Paragrafy stanowią tylko pretekst, co przecież kiedyś zostało świetnie przetestowane w Związku Radzieckim ("Dajcie mi człowieka, a znajdę na niego paragraf"). Urzędnicza kasta utrzymywana z pieniędzy podatników bawi się w najlepsze i jeszcze chce nam wmówić, że to zabawa dla naszego dobra.
Komendant policji, gdyby miał honor, to wyciągnąłby z szuflady gnata i strzelił sobie w łeb (o ile by trafił, bo to ostatnio w Polsce bywa problematyczne), ale przecież honoru nie ma - jest tylko sługusem. Co to bowiem za policja, która rozkracza się przy byle meczu? Jak można ufać instytucji niezdolnej do tak prostych akcji?
Na razie trwa przeciąganie liny. Kibice Lecha zapowiedzieli w Warszawie manifestację i to nie na 1600 osób, tylko na 2000. Manifestacji na ulicy trudniej jest zabronić niż udziału w meczu, więc teraz niedojda mazowiecki ma problem. Na razie z portalu Mazowieckiego Urzędu Wojewódzkiego usunięto informację o tym, że mecz zostanie rozegrany bez kibiców gości. Jak tak dalej nasze państwo będzie tak sobie poczynało to ktoś się w końcu faktycznie zdenerwuje i postara się, by to całe Euro 2012 okazało się historyczną klapą.
W sumie, takiej klapy należy się spodziewać, bo ciągle rośnie lista grup społecznych czy zawodowych, które zamierzają sparaliżować Warszawę (czy też inne miasta) w czasie turnieju. Nie płaci się podwykonawcom, którzy budowali dla państwa autostrady i stadiony. Zaległości wobec nich są gigantyczne, a nie ma nic bardziej kompromitującego dla kraju niż dopuszczenie do sytuacji, w której ktoś wykonał dla kraju usługę i nie dostał wynagrodzenia. Strajkować chcą taksówkarze, bo ktoś wymyślił, że w dobie nawigacji nie trzeba znać miasta, aby wozić ludzi. Strajkiem w czasie Euro grożą też kolejarze, rolnicy, celnicy i Bóg wie, kto jeszcze.
Państwo nie jest w stanie zaakceptować rozegrania meczu piłkarskiego w stolicy kraju, za to organizuje mieszkańcom rozrywkę zastępczą - doprowadza do żenującego spotkania Legia II - Sewilla II, za które każe sobie słono płacić. I jeszcze bezczelnie - poprzez spółkę NCS - okłamuje ludzi, że drużyny wystąpią w najsilniejszych składach. Równie dobrze Warszawa mogłaby sprzedawać bilety na koncert grupy Queen z informacją, że zaśpiewa nawet dawno niewidziany Freddie Mercury.
Przed stadionem za dwa miliardy złotych bilety sprzedawane są z baraku, ponieważ nikt nie wpadł na pomysł, że obiekt na 55 tysięcy miejsc powinien posiadać kasy. Ludzie więc się wściekają. Piszą między innymi tak (z profilu na facebooku należącego do NCS):
Miło mi poinformować, że stałem po bilety półtorej godziny - od 17:00 do 18:30 i nie doszedłem nawet w pobliże kas. Nie wiem ile osób sprzedawało bilety w tym baraku szumnie nazwanym kasą, wychodzący mówili, że dwie, kilkanaście minut później inni, że cztery. Niech będą cztery. Cztery - no to na pewno wystarczająco na stadion o pojemności 55 tys., na który jeszcze dzień wcześniej sprzedano ok. 10 tys. biletów. Cztery na tysiące potencjalnych kibiców, których tak zachęcano "pierwszymi składami".
Bez komentarza, bo nie lubię być wulgarny.
Ale i ci, którzy kupili bilety, byli niezadowoleni. Ochrona nie jest w stanie wyszukać u wchodzących osób rac, za to nie wpuszcza z aparatami fotograficznymi. Bilety sprzedaje się na sektory, na których nawet nie ma krzesełek. Nasz znajomy kupił wejściówkę za 55 złotych. Informuje nas: "Przychodzę na szumnie zapowiadany piknik na Stadionie Narodowym, a tam okazuje się, że... w moim sektorze nie zamontowano jeszcze krzesełek". Zrobił fotkę.
Czyżby podwykonawca się zbuntował i oznajmił, że nie zamontuje krzesełek, dopóki nie otrzyma zaległych pieniędzy? Stadion podobno jest już gotowy, tymczasem a to nie ma gdzie usiąść, a to rozpisuje się przetarg na elektrykę i stanowiska dla dziennikarzy.
Jeden wielki bajzel.
Kibic kupił bilet, ale nie może usiąść na swoim miejscu, podczas meczu z Portugalią ludzie są zgniatani w tłumie, bo nie ma zgody na otwarcie wszystkich wyjść. Firmy, które zbudowały stadion, nie otrzymały pieniędzy, podobnie jak firmy, które zbudowały (płatne) autostrady. Politycy czują się jednak świetnie, ponieważ loża VIP jest skończona i podawane jest tam dobre jedzenie, można się nawet napić przeróżnych alkoholi (które jakimś cudem są dozwolone dla tych, którzy płacą za bilet więcej i zabronione dla tych, którzy płacą mniej).
Absurd goni absurd.
Gdyby syn premiera był kibicem Lecha, to pewnie stadion Legii byłby wystarczająco bezpieczny, by przyjąć 1600 fanów "Kolejorza". Jednak syn premiera kibicem Lecha nie jest, więc dostaje pracę na lotnisku w Gdańsku, o którą - jak sam mówi - nie zabiegał. Będzie miał sporo okazji do rozmowy z tatą, bo przecież ten lata nałogowo sobie między Trójmiastem i Warszawą.
Mieszkamy w chorym kraju. Na tyle chorym, że i tak dyskusja publiczna będzie toczyła się na temat zdradzieckiej brzozy, która strąciła polski samolot. I ta też brzózka zdecyduje o wynikach kolejnych wyborów. I jeszcze kolejnych.