Dawno mnie tu nie było (choć temat śledzę), ale po dzisiejszym hardkorze muszę się komuś wyspowiadać (mogą być anonimowi ludzie z internetu). Ale po kolei:
2014 Fifa World Cup Brasil - 8 - masa żmudnego onlinowego grindu dała do wiwatu, męczarnie z kilkoma łebkami potrafią zmęczyć, ale (tak słyszałem) to i tak nie jest poziom mistrzostw w Afryce.
One Piece: Pirate Warriorrs - 7 - to miał być relaksujący pobyt w świecie chińskich bajek, ale przez randomowo-s(pipi)e zdobywanie monet ciągnęło się niemiłosiernie.
Lone Survivor - 3 - indyk z platyną, która bez opisu jest praktycznie niemożliwa do zrobienia. Z opisem jednak pęka w max 10 godzin.
PES2014 - 2 - z braku hajsu na lepszą piłkę grałem w tę cebulę dość długo (dla mnie to chyba najgorszy pes ever). A kiedy miałem wywalać szajs z dysku z racji nadejścia sporo lepszej piętnastki, usłyszałem od kogoś, że muszę trochę poskipować, bo niedużo mi trzeba do platyny, więc to zrobiłem...Dziś żałuję, że w ogóle to zainstalowałem.
Metal Gear Rising - 10 - między innymi opinie ludków z tego tematu nakręcały mnie coraz bardziej na tę, jak się okazało za(pipi)istą gierę i udało mi się dołączyć do grona wybrańców. Misje treningowe to swoista masakra i moim zadaniem przede wszystkim za nie należy się dycha. Sam Revengeance z dopałkami sporo prostszy, ale lobby, Monsoon (muza miażdży) i Sam ostro dały mi do pieca. Dziś zastanawiałem się czy nie obniżyć noty ze względy na najtrudniejsze trofeum mojego życia, które wbiłem przed około dwoma godzinami....
Dead Or Alive 5 - Dycha jak w pysk strzelił (a strzelił nie raz)!!! - grę miałem na dysku już drugi rok, ale nie mogłem się zmusić, żeby przysiąść do Survival Mastera. W tych trybach zawsze byłem leszczem, ale brakujące procenty w tej świetnej bijatyce mobilizowały mnie do powrotu. Zacząłem w poniedziałek. Wybrałem Lisę, bo jej sposób na przejście najbardziej mi przypasił. Początki to tragedia, nie mogłem ruszyć nawet pierwszego poziomu z czterech. Kiedy po dwóch dniach ubiłem pierwsze dwie setki przeciwników, nadzieja odżyła. Trzeci poziom trzaskany sześć godzin (kolejne porażki nawet i na 30 postaci były jak ciosy obuchem) pękł, a ja siedziałem jak na szpilkach kiedy zaczynała się ostatnia dwudziestka łebków. Udało się!!! Wczoraj i dziś przysiadłem do poziomu trudności Legend. Wczoraj po pięciu godzinach gry tylko raz doszedłem do 89 przeciwnika, który pomimo moich starań nie dał mi żadnych szans. Kolejne porażki następowały dużo wcześniej (30, 54, 61) i to dopiero wywołuje za(pipi)istego doła. Polec na 90 gościu to nie dramat. Wiesz, że wszystko idzie w dobrą stronę, ale prze(pipi)ić na 20, to dopiero podcina skrzydła. W końcu nadszedł ten upragniony moment...Dopiero po raz drugi wszedłem do ostatniej dziesiątki, w domu zjawiło się nagle mnóstwo ludzi, zaczeli do mnie rozmawiać, a ja parłem naprzód (heh). W pojedynku numer 63 został mi milimetr energii, podobnie jak Akirze, przeciwko któremu walczyłem. On wyprowadził cios, a ja instynktownie go przechwyciłem. (pipi) mać, ale fart!!! - krzyknąłem. Nawet szwagier obserwujący moje poczynania głęboko odetchnął. Po drodze było jeszcze kilka szczęśliwych akcji, ale już ich nie pamiętam. A kiedy padł ostatni gość...nawet się nie cieszyłem. Pierwszy raz w trakcie uzyskania trudnego trofka, zaniemówiłem. Byłem niesamowicie zdenerwowany. Dziesięć minut dochodziłem do siebie po tym wyczynie. Serio. To mój najtrudniejszy trofik ever. Nawet teraz nie wierzę, że to zrobiłem.