Dwa największe crapy jakie przychodzą mi do głowy, a w które grałem bardzo długo to: Godzilla Generations (DC) i Dragon Ball Z: Ultimate Battle 22(PSX). Obie ruszyłem oczywiście ze względu na lubiane przez mnie marki, których dotyczyły. Kiedyś w ogóle sądziłem, że licencja w każdym przypadku uratuje słabą grę. GG zaliczyłem nawet 6(!!!!!!!) razy, żeby wszystko odblokować i wierzcie mi, wiele bym dał żeby, ktoś zwrócił mi ten pamiętnie stracony tydzień, potrzebny na jej wymasterowanie. Tak tragicznie dennej, bezsensownej padaki, to długo wcześniej ani później nie widziałem. Masz planszę w kształcie kwadratu, a na niej umieszczone budynki imitujące miasto, które musisz zniszczyć w bodajże (najdłuższe) 20 min (mojej egzystencji). Oł Gad!. A ja robiłem ciągle to samo, przez parę godzin dziennie. Do dzisiaj mnie zbiera na hafta, jak pomyśle o tym gównie. Z kolei DBZ:UB22, to nawet swego czasu uważałem za hit , ze względu na zachwyt nad wiadomą serią anime. Bijatyka, w której klatki animacji ciosów można liczyć na palcach jednej ręki, dynamiki to nie zauważyłem w ogóle, a toporne sterowanie wywołuje tylko i wyłącznie agresję śmiałków (czytaj:maniaków licencji) próbujących grać. Niech czas pogrzebie te syfy, aby nikomu więcej nie zabrały choćby skrawka jakże cennej oraz ulotnej egzystencji na tym padole.