Odpaliłem na dwie, góra trzy godziny, aby zaspokoić ciekawość jak się w to w ogóle gra i zeszło mi godzin sześć. Otwarcie robi wrażenie - ta muzyka, ujęcia w trakcie filmików, niezwykły nastrój, co jak co, ale Chińczyk to akurat potrafi - szczególnie, że to początek gry i pewnie był cyzelowany do granic przyzwoitości. Potem odzyskujemy kontrolę nad postacią, znów wchodzi akompaniament Low Roar i ruszamy w swój pierwszy kurs do stolicy. Krajobraz i otoczenie jest niesamowite, a poruszanie się po terenie dość zajmujące, szczególnie gdy odrobinę przesadzimy z pakunkami. Po dotarciu dostajemy obowiązkowa dawkę filmików wprowadzających nas w LORE i ruszamy na pierwszą, poważną misję z dość niecodziennym ładunkiem. Robi się niepokojąco i w związku z klimatem może się pojawić u gracza dreszczyk. A po wszystkim świat nieco się przed nami otwiera i pojawiają się nowe możliwości (wprowadzane stopniowo, by nie zniechęcić).
Powiem tak. Jest w tym jakaś świeżość, choć na papierze prezentuje się to przeciętnie. Ale póki co z chęcią kursuję między placówkami dostarczając porzucone przesyłki, zbierając i rozdając lajki, zużywam buty, zostawiam drabiny i liny, zbiegam z górki na pazurki. Fabularnie też jest mocno intrygująco, bo niektóre pomysły i koncepcje przedstawionego świata imponują, a pewnych głupkowatych patentów to Kojima chyba nigdy się nie wyzbędzie (Die-Hardman w tej masce to trochę jak Soul w tej swojej z Dishonored, pozdro dla kumatych), więc przyjmuję je z dobrem całego inwentarza.
Jestem sobie w stanie wyobrazić, że z czasem do gry może wkraść się monotonia, bo ileż można kursować z tymi paczkami, tym bardziej jeśli fabuła nie utrzyma odpowiedniego tempa, by stanowić motywację. Nie wiadomo też na jak długo krajobraz zachowa świeżość. Ja jeszcze znużenia nie odczułem, musiałem się wręcz zmusić do wyłączenia gry, bo miałem syndrom "a, dostarczę jeszcze tę przesyłkę i może znajdę coś po drodze", a potem zapylam przeładowany gibając się na boki i przewracając po upadku ze skarpy, bo nie wyhamowałem w porę (Sam komentujący to " well, fuck me" jest uroczo zwięzły).
W pełni rozumiem też polaryzację ocen i jestem w stanie uwierzyć obu stronom, bo mają swoje racje i argumenty. Ja lubię i doceniam niespieszną rozgrywkę. Przechodząc RDR2 (często krytykowane za kulawe tempo i wieczną jazdę na koniu) z szybkiej podróży skorzystałem trzy, może pięć razy. Ba, rzadko kiedy w ogóle cwałowałem, jeśli nie było potrzeby i na misję (oraz w jej trakcie) kierowałem się rekreacyjnym kłusem, podziwiając widoki, szukając innych zajęć i atrakcji. Trochę w myśl zasady, że nie liczy się cel, a podróż sama w sobie. Death Stranding to podróż do kwadratu i mocno ryzykowne podejście do gameplayu i obiektywnie mało komu mógłbym grę polecić, bo większość graczy których znam najzwyczajniej by ona znudziła po trzeciej godzinie.
Więc po sześciu godzinach jestem ogólnie zadowolony, chwilami nawet byłem zachwycony, ale zobaczymy co będzie dalej - jak gra okrzepnie i zniesie próbę czasu, bo Chińczyk jak mało kto potrafi być nierówny w swoim twórczym amoku.