Skocz do zawartości

Kmiot

Senior Member
  • Postów

    7 012
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    163

Treść opublikowana przez Kmiot

  1. Kmiot

    własnie ukonczyłem...

    Hogwarts Legacy [PS5] Ja nie z tych, którzy filmy z Potterem oglądają co roku i swego czasu wzdychali (a zapewne nie tylko wzdychali) do Hermiony. Ani powieści, ani ekranizacje cyklu to nie moje dzieciństwo. Serię książkową miałem okazję przeczytać dopiero w zeszłym roku, obejrzałem również wszystkie filmy, głównie w ramach leniwych niedziel i w celach porównawczych. Lektura mi się podobała, seanse już mniej, ale nie były też żadną torturą. Dążę do tego, że trudno mnie nazwać fanem Harry’ego Pottera, ale uniwersum znam, wyczuwam w nim potencjał i byłem ciekawy tej gry. Dlatego bez większego wahania kupiłem, odpaliłem i zacząłem grać. To open world. Informacja, którą każdy powinien wziąć na poważnie i zadać sobie pytanie: czy jestem na to gotowy? Bo Hogwarts Legacy może się pochwalić wszystkimi zaletami tego gatunku, ale ceną są również wszelkie wady z tego wynikające. I potrafią one doskwierać bardzo wyraźnie. Więc nadrzędne pytanie brzmi: czy struktura otwartego świata to coś, na co aktualnie mam ochotę? Bo ta potrafi zrazić nawet największych fanów Garncarza. Lepiej poczekać na dobry moment, niż sparzyć się przez swoją nadgorliwość i przekonanie, że "przecież to Potter, musi być dobrze". Ja byłem gotowy na poświęcenie i odrobinę biegania za znacznikami, więc stworzyłem swojego rudego czarodzieja Barry’ego Kmiottera i ruszyłem po przygodę. I teraz fabuła. Wyskakujemy niczym z kapelusza magika, bo gra nie raczy nas żadnym backstory naszej postaci. Ot, zaczynamy naukę w Hogwarcie od razu od piątej klasy, bo jesteśmy zajebiście utalentowani. Skąd się wzięliśmy? Kim są nasi rodzice? Co robiliśmy do tej pory? Nie otrzymamy tego rodzaju informacji. Do końca gry miałem nadzieję, że jest to spowodowane czymś głębszym, jakimś twistem fabularnym, szykowaną przez scenopisarzy niespodzianką i dlatego trzyma się to przed nami w tajemnicy. Naiwniak ze mnie. Zresztą fabuła rozczarowuje pod wieloma względami. Kuleje tutaj wszystko, począwszy od tła naszej postaci, większości NPCów, intrygi, antagonistów, brakuje zwrotów w historii, brakuje zaskoczeń, logiki, sensu, konsekwencji. To opowieść o jednowymiarowych bohaterach, spośród których ci jednoznacznie źli dążą do zdobycia mocy i władzy, a ci jednoznacznie dobrzy próbują im w tym przeszkodzić. Banały, przewidywalność, ugrzecznienie. Twórcy nawet nie próbują nas zwieść na manowce, zmylić trop, zaskoczyć. Kroczą bezpieczną ścieżką opowieści, w której aż się prosi o jakieś zwroty czy przewroty fabularne, ale do końca ich nie otrzymujemy. Dochodzi do sytuacji, że niektóre questy poboczne są ciekawsze i bardziej intrygujące od głównej nici fabularnej. W takich okolicznościach to niewielkie osiągnięcie, ale jednak. Trafią się też zadania jak od sztancy, bo najwyraźniej kreatywność twórców ma swoje granice, ale kilka z nich bez wątpienia należy wyróżnić, bo są bardzo udane i chciałem to w tym miejscu zaznaczyć. Przy poznawaniu perypetii naszej postaci musimy się też wykazać ogromną wyrozumiałością w kategoriach logiki i grubą kreską oddzielić opowieść od rozgrywki. Bo na przykład w ramach misji musimy w trakcie ciszy nocnej wkraść się do hogwardzkiej biblioteki. Więc czaimy się, unikamy wzroku prefektów i poltergeistów, stosujemy różne metody odwracania uwagi. Tymczasem poza misją biegamy po korytarzach zamczyska z pełną swobodą niezależnie od pory dnia. W trakcie opowieści nasza postać ma wyraźne wyrzuty sumienia, że była zmuszona w samoobronie zabić jakiegoś nikczemnika, tymczasem na co dzień zabija dziesiątki, jeśli nie setki randomowych przeciwników (za kłusownictwo jest jedna kara - śmierć) i nawet się nie zająknie rzucając Crucio czy Avada Kadavra. Czarna magia i zaklęcia niewybaczalne? Chętnie, czemu nie? A przypominam, że aby te klątwy były skuteczne, to rzucający musi NAPRAWDĘ TEGO PRAGNĄĆ. Wychodzi więc na to, że kierujemy masowym mordercą i jebanym psycholem, ale fabuła próbuje nas przekonać, że jest całkiem inaczej. Klasyczny dysonans ludonarracyjny, ale tutaj z racji faktu, że naszą postacią jest ledwie nastolatek to ten brak konsekwencji razi niczym Lumos w ciemnej jaskini. Dlatego polecam stworzyć rudą postać, bo oni i tak nie mają duszy. Ja natomiast zachowam konsekwencję i do końca wymienię już kolejne wady tej gry, aby mieć to za sobą. Otwarty świat klasycznie - cierpi na zasyp znaczników, które są dramatem graczy z natręctwem czyszczenia wszystkiego. Sama mapa nie jest specjalnie duża, ale napchana niewiele znaczącymi atrakcjami. Na czoło wysuwają się wszelakie Skarbce, czyli niewielkie jaskinie, na końcu których czeka nas “skarb”. Ich otwarcie to zwykle prosta czynność, więc wyczyszczenie jednego zajmuje około minuty czasu, ale powtarzalność i tak doskwiera bardzo mocno. Otwarcie, sprint przez dwa zakręty (zawsze lewo-prawo, nigdy prawo-lewo), zabranie bezużytecznej szmaty ze skrzynki, sprint powrotny (tym razem już prawo-lewo) i lecimy dalej. Nie spowalnia zabawy znacznie, ale widać, że ta aktywność to sztuczny twór, bo jest jej pewnie koło 100 sztuk. Podobnie z osławionymi Zagadkami Merlina, których jest blisko setka, a pomysłów na urozmaicenie wystarczyło dla dziesięciu sztuk. Reszta to powtórka z rozrywki. Co tam jeszcze? Pewnego rodzaju zagadki platformowe, które w teorii miały wymagać od nas odrobiny pomyślunku, podstawiania skrzyń, palenia roślinności, tworzenia przejść, ale chyba ktoś nie do końca podumał, bo większość z nich zaliczyłem… wlatując od razu do celu na miotle i pomijając rozkminy. No i ten loot. Na brodę Merlina! Setki bezużytecznych szmat, rękawiczek, szaliczków, okularów, w 99% przypadków nadających się wyłącznie do sprzedania. Pojedynczo, bo nikt nie wpadł na pomysł przycisku “sprzedaj wszystko”. Więc siedzę i 40 razy przytrzymuję guzik X, by sprzedać cały dobytek. Z 58 godzin w grze jedną spędziłem zapewne na sprzedawaniu lumpów i złomu z kieszeni. Generalnie Hogwarts Legacy cierpi na mogącą przytłoczyć powtarzalność. Nie tylko wyzwań, ale również na przykład kwestii dialogowych, a raczej monologów naszej postaci. Przy każdym zejściu do Skarbca ten kretyn mówi do siebie coś w rodzaju “muszę być ostrożny, tu może być niebezpiecznie”. Spoiler: nigdy nie jest. Albo ta pierdoląca na okrągło to samo pizda z Płomieni Fiuu. Ktoś powinien przesunąć suwaczek w kierunku “rzadsze komentarze”. Okej, uznajmy, że największe zarzuty mamy za sobą. Teraz zalety, bo te są, owszem. W przeciwnym razie pewnie wylądowałbym u Świętego Munga. Ten świat naprawdę może się podobać. Na początku trafiamy do Hogwartu i cóż, temu trudno cokolwiek zarzucić w kwestii konstrukcji. Ogromny, zagmatwany i z pietyzmem dopieszczony. Pierwsze godziny gry to moja radosna i ekscytująca eksploracja tych murów, próby odnalezienia się pośród dziesiątek korytarzy, przejść, dziedzińców, klas, lochów, wież, toalet. Jak przystało na Szkołę Magii, Hogwart oczarowuje. Mnóstwo tutaj detali, mrugnięć okiem i smaczków dla fanów uniwersum. Ruchome obrazy czy schody to już klasyk, podobnie jak błąkające się po Hogwarcie duchy i poltergeisty. Zamek wręcz kipi od mniejszych i większych sekretów, tajemnych przejść, zabawnych interakcji (z czasem niestety lekko powtarzalnych) i praktycznie do końca gry potrafiłem w nim odkryć coś nowego, okolicę w której jeszcze nie byłem, komnatę którą przegapiłem, jakiś przyjemny i satysfakcjonujący detal (znak węża wydrapany na umywalce!). Do tego dorzućmy całą masę znajdziek, w tym stron przewodnika, które w krótki i czasem zabawny sposób dostarczają ciekawostki z uniwersum. Ten zamek to prawdziwy świat magii, nieprawdopodobnych mechanizmów i tajemnic. Możliwe, że najjaśniejszy punkt tej gry. Co może nieco rozczarowywać, to masa ludzka krążąca po zamku. Niby ktoś tam się kręci, ale jakoś nie czuć w tym ikry i “duszy”. Czasem miałem wrażenie, że więcej życia mają te ruchome obrazy na ścianach. No i mapa 3D ssie po same kule Dumbledora. Po opuszczeniu murów Szkoły Magii ten urok ulega pewnemu rozrzedzeniu, ale otwarty świat nadal może się podobać. Bo przypomina baśniową krainę. Pełno tutaj opuszczonych zamków, strzelistych wież, fikuśnej fauny i flory (kwiaty-trąbki i skaczące muchomory xd). Wioski są urokliwe, choć znów powtarzalne. Hogsmeade oczywiście zasługuje na wyróżnienie z racji niespotykanych nigdzie indziej atrakcji czy sklepów. Ale na tym świecie nie brakuje przyciągających wzrok miejscówek i wielokrotnie przystawałem, by zrobić ładnego screenshota, spośród których teraz trudno będzie mi wybrać te 2-3 najbardziej reprezentatywne. A dodajmy do tego zmiany pór roku (wraz z postępem fabularnym), więc co jakiś czas otwarty świat cieszy oko nieco odmiennym nastrojem. Atrakcje go zapełniające są grubymi nićmi szyte, ale ogólna konstrukcja mi się podoba. No i system walki jest bez wątpienia udany. To była chyba moja główna obawa co do tej gry, bo system magii to mi się kojarzy z grami rpg i turami, a tutaj postanowiono zrobić z tego pewnego rodzaju… nie wiem, slaszer? Żonglujemy więc przeciwnikami, rzucamy zaklęciami o przeróżnych skutkach, czujemy się chwilami jak władcy marionetek, gdy nie pozwalamy przeciwnikowi dotknąć ziemi póki nie ściągniemy mu całego paska zdrowia. Rozbrajamy więc nieszczęśnika, podpalamy, rozcinamy, Flipendo, Bombarda, Leviosa, rzucamy kowadłem, przyciągamy bezwładnego do siebie, zamieniamy w beczkę z prochem i rzucamy nim w jego kolegów. Że niehumanitarnie? Tak, a co? Generalnie zabawa czarami dostarcza frajdy do samego końca. Nie brakuje jej dynamiki i miejsca na kreatywność. Ataki siadają miło, tumult jest satysfakcjonujący, a Protego (parry) i jego łaskawe okno sprawia, że podświadomie ograniczamy “rolki” do niezbędnego minimum. Aha, jeśli ktoś zamierza grać w sumienny sposób, tj. robić side questy i inne atrakcje, to polecam tryb Hard, bo szybko będziecie koksami i przerastać sugerowany poziom o kilka leveli. Gra jest łatwa, niektórzy mogą nawet powiedzieć, że rozczarowująco banalna, ale to już zależy czy szukacie wyzwania, czy rozluźnienia. Hogwarts Legacy było dla mnie właśnie takim rozluźniaczem. Nie czułem znużenia, nie zmuszałem się do gry, weekendami potrafiłem spędzić w tym świecie kilka godzin cięgiem. Wykręciłem 100% wszystkiego i byłaby to platyna, gdyby nie wymóg dotarcia uczniem każdego Domu do pewnego momentu fabuły (każdorazowo kilka godzin gry, których nie chce mi się powtarzać). Ten, kto to wymyślił powinien siedzieć z Azkabanie. Trzeba jednak grze oddać, że dostarcza niemało atrakcji. Jeśli rozważnie podejść do rozgrywki, to praktycznie przez cały czas oferuje jakąś nową mechanikę, mini grę czy poboczne zajęcie. A to miotła, a to Pokój Życzeń, a to Menażeria i łapanie zwierzaków, a to stworzenia do latania/galopowania na ich grzbiecie, a to nowe zaklęcia. Nudzić się nie sposób, ewentualnie odczuć znużenie, jeśli zdarzy się nam popaść w rutynę jednej czynności. Huntdown [Switch] Ogrywany w ramach przegryzki od większych tytułów (patrz wyżej) dostarczył mi nieprawdopodobną ilość frajdy. Zachwycający w swojej kategorii. Uzależniający, ale postanowiłem zacisnąć zęby i dawkować sobie tę ambrozję, by mieć czas nasycić się jej wybornym smakiem. Idź w prawo i strzelaj. Ale nie jak w Contrze. Tutaj musisz postępować bardziej taktycznie i rozważnie, niekoniecznie z pośpiechem, choć czasem i on nie zaszkodzi. Podobnie jak wyuczenie się na pamięć rozstawienia wrogów. Więc wjeżdżamy na poziom (za każdym razem ciary), wyskakujemy z fury i ruszamy w kierunku naszego kolejnego celu (wspomniane “prawo”). Przeciwnicy do nas strzelają, robimy wślizg pod kulami rywala za osłonę i posyłamy niegościnnym gburom kulkę w łeb. Albo chowamy się w niszy w tle. Skaczemy, od czasu do czasu rzucimy jakimś granatem czy też podniesiemy brońkę, by przez jakiś czas za jej pomocą siać spustoszenie. Snajperka one shot - one kill? Proszę bardzo. Strzelba miażdżąca na krótkim dystansie, ale bezużyteczna na odległość? Przyda się. Wolno rozkręcający się Gatling? Znajdzie zastosowanie. Granatnik? Dwa razy pytać nie trzeba. Do tego multum broni białej i niezawodny kopniak w klatę wystawiający przeciwnika na strzał w ryj. Obłędnie satysfakcjonująco to wszystko siada, zabawa jest przednia i ani przez moment nie czułem się sfrustrowany. Rozgrywka w Huntdown to prawdziwe złoto przechodzące w platynę, Dynamiczna, ale nie chaotyczna. Uwielbiam. Trzy postacie do wyboru (każda z inną główną i alternatywną bronią), cztery dzielnice, po pięć poziomów (o ile dobrze kojarzę). Każdy świat ze swoim motywem przewodnim i odmiennym zestawem przeciwników czy broni do podniesienia, więc znużenia nie odczujemy. Do tego na końcu każdego poziomu czeka nas niepowtarzalny boss, niektórzy z kilkoma fazami, inni zmieniający taktykę w trakcie starcia, ale zawsze uczciwi, zero recyklingu, 100% oryginalności, 200% frajdy. Jest krwawo, badassowo i oderwane członki latają po podłodze. Dla szperaczy ukryto odrobinę sekretów do odnalezienia (i ukłonów w kierunku klasyków popkultury). Oprawa? No morda się cieszy. Wiem, że niektórym to już zbrzydło, ale ten pixelart należy docenić, bo jest zachwycający. Ilość detali, neony, subtelności, chorobliwa wręcz staranność i dokładność, a każdy piksel pęcznieje od gamingowej duszy. Nie można wymagać więcej. To znaczy można, ale to byłoby już sztuka dla sztuki, więc po chuj? Dźwięk? Nie ustępuje oprawie graficznej ani na krok. Postacie rzucają miłe komentarze, lektor rządzi (STASH COLLECTED śni mi się po nocach), a muzyka? Jakby mi wkładano w uszy małe penisy, taka to rozkosz (wiem, nie zabrzmiało dobrze). New Rave, Sythwave chuj wie, nie znam się, nie rozróżniam, ale pompuje adrenalinę i chęć mordu diabelnie skutecznie. Gra rewelacyjna, sycąca podstawowe instynkty gracza i może niewielka gigabajtami (megabajtami?), ale ogromna duchem.
  2. Kmiot

    Zakupy growe!

    To jest "czapka dokerka". Tak ma być. Możecie też zbierać do niej drobne grając na gitarze w przejściu podziemnym.
  3. Kmiot

    Hogwarts Legacy

    No to zostaje Ci porównanie listy questów. Jest ich niewiele, więc nie powinno być problemu z namierzeniem. U mnie brakowało jednego Wyczarowania (spośród chyba 150) i z doszukaniem się którego było trochę zajęcia. Koniec końców okazało się, że przegapiłem jedne motyle na mapie świata.
  4. Kmiot

    Hogwarts Legacy

    https://game8.co/games/Hogwarts-Legacy/archives/405185 Nie wiem w jaki sposób wpływa ten glitch na postęp w kwestii side questów, ale podobno nie da się ukończyć. Tylko wtedy chyba miałbyś go na liście. Najlepiej porównać listę side questów ze swoją (w zakładce "ukończone") i zobaczyć którego brakuje, a potem gdzie go szukać. Rozumiem, że główny wątek ukończony?
  5. Kmiot

    Hogwarts Legacy

    Nie. Trzeba dojść do Komnaty Mapy, czyli nie wiem, jakieś 15-20% głównego wątku fabularnego. Gdyby polecieć tylko to, co konieczne, przewijać dialogi, to do ogarnięcia w 2-3 godziny.
  6. Kmiot

    Hogwarts Legacy

    Jedna chyba się aktywuje po ukończeniu wątku głównego. A jeśli mimo to nie wiesz gdzie, to rozejrzyj się na mapie za znacznikami, bo niektóre się pojawiają i póki ich nie odwiedzisz, to się nie aktywują na liście misji. Czarne flagi na mapie Hogwartu/Hogsmeade/Świata oznaczają, że jest gdzieś dostępna misja (aktywna/bądź nie). Chyba że to ten bug z poboczną misją dotyczącą Ciasteczka (Biscuit)? Ja wczoraj wykręciłem 100% mapy i kolekcji. Teoretycznie byłaby platyna, ale nie chce mi się uczniem każdej szkoły docierać fabularnie do Komnaty Mapy.
  7. @Leesowczyk Ogólnikowo odpisałem Ci na PM, a teraz czytam temat i w sumie mogę zacytować siebie: Możecie też spróbować wyuczyć się metody na nieznaczne cheesowanie strzałów: To wymaga trochę prób, by wyczuć odpowiednie momenty, ale wyuczenie się tego może ułatwić dalszą drogę w karierze. Jeśli gra będzie łaskawa, to uzna, że bramkarza nie ma na posterunku i Superstrzał wpadnie do siaty bezpośrednio. W gorszym przypadku odpali się animacja interwencji bramkarza, co też ma swoje zalety: szansa na gola jeśli między słupkami mamy ręcznik, albo uszczuplenie paska Spirit golkiperowi. Taktycznie to chyba najlepiej postawić na kontrolę środka pola, bo szybki odbiór piłki przeciwnikowi i nie dopuszczanie go do strzału to klucz. Nasz atak to i tak głównie solowe rajdy, więc nie ma wielu powodów do trzymania z przodu wielu zawodników.
  8. Intro na nowy sezon. Trzeba oglądać na YT. TUM DUM DUM.
  9. Nie no, trochę się droczę z tym Adamem, ale powiedzmy, że byłby rozgrzeszony, gdyby było z czego rozgrzeszać. Po prostu trochę tęskniłem i brakowało mi tego trzeciego ze "Złotej Trójki" (tym razem nie na żółtym kartridżu od Bobmarku + Codemasters). Tymczasem Konsolite: Z tymi Jaskiniowcami to tak naprawdę pierdoła i nawet google traktuje obie nazwy bliźniaczo (nie sugeruje "czy chodziło ci o FlinTstones?"), no więc... Zastanowiło mnie to tylko w sumie i już sam zgłupiałem jak powinno być poprawnie. Co ciekawe przy pierwszej lekturze nawet tego nie odnotowałem, zauważyłem dopiero podczas ponownego kartkowania czasopisma na potrzeby spisania wrażeń. Takie "błędy" to żadne błędy, ważne, że tekst całościowo jest w pytę. Jeszcze co do działu najbardziej nostalgicznego, czyli recenzji. Cieszą epizody Sobka czy też Kosa. Cieszy, że większym zaufaniem został obdarzony Grabarczyk, bo zrecenzował dość ważne tytuły (np. Contra i Double Dragon), a jak już wyżej wspomniano, o Tank, czyli grze banalnej w konstrukcji udało się ciekawie zapełnić całą stronę. Jednocześnie trudno mi te recenzje oceniać pod względem merytorycznym, bo ostatnio w te gry grałem około 30 lat temu, więc moje wrażenia mogą być złudne, delikatnie pisząc. Generalnie doskonała robota Panowie, biorąc pod uwagę, że to projekt poboczny i jeszcze bardziej pasjonacki, niż samo PSX Extreme.
  10. Ok, Pegasus Extreme był jako pierwszy w moich dłoniach, więc jako pierwszego go przeczytałem. Mój komentarz? Proszę bardzo. Pegasus był moja pierwszą konsolą i kochałem go miłością bezwarunkową. Zresztą nie tylko ja, bo większość kolegów z podwórka i szkoły miało ten technologicznie oszałamiający sprzęt. Występował oczywiście w różnych odmianach (ja szczególnym sentymentem darzę Terminatora), ale gierki do każdego pasowały tak samo, więc wymienialiśmy się jak szaleni. Do tego wyciągałem od szwagra numery Top Secret, gdzie w skromnym kąciku recenzowano raptem kilka gier, ale czytałem je wielokrotnie. Gdybym wtedy dostał do ręki takie czasopismo, jak Pegasus Extreme, to pewnie przeczytałbym je z 14 razy. Teraz przeczytałem raz, ale i tak było super. Kilka wstępnych artykułów obejmujących kwestie sprzętowe, modelowe i z grubsza opisujące fenomen Pegasusa w Polsce jakoś jeszcze mnie nie poruszyły, może dlatego, że sam sprzęt Bobmarku miałem raczej krótko i większość generacji przehulałem na wspomnianym Terminatorze. Poza tym historię i genezę naszej chluby Pegsusowskiej znam dość dobrze, bo czytałem o tym już u kilku źródeł. Więc fajnie, ale znam, byłem tam, a Pegasus 16bit i Pegasus Gameboy traktuję jako ciekawostkę, która jednak nie pobudza mojej nostalgii. Ta zaczęła się uruchamiać przy krótkich pamiętniczkach redaktorów, bo pojawiły się w tych wspomnieniach punkty styczne, a ja lubię takie osobiste akcenty. Cwaniak Majk podmieniający wkłady kartów? No nie jestem zaskoczony, że spośród wszystkich akurat on to robił, bo mam wrażenie, że zawsze miał nie po drodze z uczciwością xd Demoscena Pegasusa? No jest w tym jakiś heroizm, ale czytałem o niej z zaciekawieniem. Zdaję sobie jednak sprawę, że moja fascynacja Pegasusem mogła istnieć tylko wtedy i w tamtych okolicznościach, bo potem liczył się już wyłącznie PSX i nie było powrotu. Recenzje? Uch. Podoba mi się estetyka tych stron. Przejrzysta, tylko miejscami udekorowana jakimś sprajtem. Nie jestem jednak fanem tych na 1/3 strony, choć zdaję sobie sprawę, że niektóre z tytułów na więcej nie zasługują. Mimo wszystko wydają się one zbyt skromne, czasem zbyt powierzchowne. Może takie miały być, może miały stanowić wyłącznie impuls do ewentualnego powrotu, a nie stanowić rzetelną opinię. Po ocenach zresztą widać, że bywa KONTROWERSYJNIE, ale nie zamierzam drążyć, bo to kwestia osobistych doświadczeń. Osobiste nostalgiczne momenty podczas lektury? Przypomniał mi się np. Home Alone, ale "dwójka", którą to grę dusiłem dość długo i intensywnie. The Punishera uwielbiałem, bo byłem zafascynowany komiksami i wymieniałem się nimi z kolegami w klasie. A tutaj BYŁEM Punisherem. Kartridż z grą pielęgnowałem namiętnie i nikomu nie pożyczałem. Frankensteina uznawałem za ostatniego crapa, ale pamiętam, że atmosferę miał w jakiś niezrozumiały sposób imponującą. Pewnie kwestia mojej wyobraźni. Terminator był grany obficie, ale "dwójka". pamiętam nawet ostatni poziom, choć nie pamiętam czy udało mi się go przejść. Gremlins 2 też często gościł w konsoli, podobnie jak Captain America i Młody Indiana Jones. Flintstonów mieliłem ostro, aż w końcu przeszedłem. Chodziłem potem dumny jak paw. Byłem też dumnym posiadaczem Złotej Czwórki, więc ja byłem Robin Hoodem, siostra preferowała małego grubaska z Boomerang Kid. Kiedyś kupiłem też kartridż z Aladynem, ale zamiast tego disneyowskiego dostałem tę abominację: Pamiętam, że rozjebałem wtedy pada, więc same straty. Duck Tales oczywiście sztos, choć znów jestem większym fanem "dwójki". Z Felixem i Darkwing Duckiem miałem krótkie epizody, ale miło wspominam. Battletoads & Double Dragon? No było grane w co-opie nałogowo, zresztą podobnie jak w każde inne Double Dragony. Niezatapialne tytuły. Jurrasic Park? Nostalgia over 100. Już sam ekran tytułowy robił na mnie ogromne wrażenie, mimo że z dzisiejszej perspektywy jest trochę komiczny. Ale odpaliłem grę, usłyszałem TĘ MUZYKĘ i byłem zakochany dozgonnie. Czyli wciąż jestem. Circus Charlie? Nienawidzę xd Big Nose? Tylko na deskorolce. Fantastic Adventures of Dizzy? Faktycznie fantastyczne i nostalgiczne. Podchodziłem wielokrotnie, nigdy nie przeszedłem, ale i tak bawiłem się wyśmienicie za każdym razem. Chip i Dale obie rewelacyjne, wiadomo. Wiadomo też, że preferowałem "dwójkę". Naprawdę nie wiem z czego wynikały moje ciągoty do "dwójek". Tsubasa? No co tutaj strzępić klawiaturę? Grało się równie namiętnie, co oglądało serial. Nieprawdopodobne, z jakim uporem potrafiłem walczyć z tymi krzaczkami. Micro Machines doskonałe, choć późniejsze etapy mocno mnie zniechęcały (helikoptery ;/) TMNT: Tournament Fighters mocno skrzywdzone przez Majka, bo co to za argument, że "na 16 bitowcach były lepsze wersje"? Wtedy mało kto o tym wiedział, a co dopiero miał okazję tego doświadczyć. Graliśmy w tę bijatykę jak szaleni. Kunio? No kurwa, znak jakości. Goal 3 to ponadczasowy sztos, któremu pod względem popularności na podwórku dorównało dopiero ISS Pro 98. Ale Kunio-koszykówka też była grana zawzięcie, podobnie jak "zbijak" i bijatyka 2 vs 2. Synonim pegasusowskiego kanapowego grania (które najczęściej odbywał się na dywanie). Contra? No grałem nawet z siostrą, więc niech to świadczy o uniwersalnej grywalności tego tytułu. Czy brakowało mi jakichś gier w recenzjach? Całego mnóstwa, ale to raczej oczywiste, że niemożliwym było pokrycie wszystkich. gdyby kiedyś miał powstać Pegasus Extreme #2, to podrzucam podpowiedź: Batman Returns, Eliminator Boat Duel, Gun Smoke, Hook, James Bond Jr., Last Action Hero, Little Mermaid, Panic Restaurant, Prince of Persia (moja pierwza styczność z serią to właśnie ten port), Rollergames, Salomon's Key 2 (Fire 'n Ice), Samurai Pizza Cats, Snake Rattle 'n Roll, Tom & Jerry i wszystkie "dwójki", o których wspominałem wyżej xd Publicystyka? Jej jakość to jedna kwestia, drugą jest czy akurat musiała zajmować miejsce gwieździe numeru, czyli Pegasusowi? ;] Bo większość tych tekstów równie doskonale pasowałaby do dowolnego numeru PSX Extreme i tam pewnie miałaby więcej czytelników. Skupię się na autorach, których gościmy na forum: O Turtlesach czytało się doskonale, choć oczywiście nie tak dawno temu miałem okazję podobny tekst od Konsolite czytać w ramach PE+. Mimo to teraz przeczytałem ponownie i ponownie jestem ukontentowany zawartością, więc niech to zaświadczy o jakości. Wybitnym fanem Drużyny A nigdy nie byłem, preferowałem MacGyvera, ale Adamus pogilgotał moja nostalgię, bo jak zwykle materiał przygotowany z zaangażowaniem, wypełniony ciekawostkami znikąd i nacechowany osobistym urokiem autora. RoboCop. Aż nabrałem ochoty na ponowny seans, ale na wygodnie dostępnych dla mnie serwisach jest tylko ten z 2014 roku. To jeden z tych filmów, przy których człowiek jest zaskoczony, że głównej roli nie grał w nim Schwarzenegger/Stallone, choć ten pierwszy był oczywiście brany pod uwagę. Materiał od Darka (Konsolite) jak zwykle charakteryzuje się profesjonalizmem i zdradza dużą tematyczną wiedzę autora, choć ten jednocześnie bardzo sprawnie unika własnych wtrętów i opinii. To też metoda. Grunt, że czyta się bez zatwardzeń stylistycznych. Tylko pod koniec musiałem się mocniej skupić, by nadążyć na temat tego, kto w końcu zrobił grę na Pegasusa. Hanna-Barbera. Ech, Cartoon Network time. Oglądało się NAŁOGOWO. Jednego Yogiego miałem nawet na VHS. Tom & Jerry bywa zabawny również dzisiaj (kiedyś na poczekalni u dentysty leciały odcinki), Flintstonowie i Jetsonowie to klasyki i nie potrafiłbym zdecydować czy wolałbym żyć w jednych, czy drugich czasach, a Smerfy to już jedna z moich ulubionych Wieczorynek (obok tych disneyowskich w niedziele i... Muminków). Te bajki już wymarły, a ja chwilami tęsknię za nimi, przy czym zdaję sobie sprawę, że dzisiaj raczej nie mogłyby powstać, a już z pewnością odnieść sukcesu. Podobnie żałuję Looney-Toons (Diabelski Młyn na odkodowanym Canal+, kojarzycie?). A artykuł? Możliwe, że TOP tego numeru, a już na pewno najbardziej nostalgiczny dla mnie. Sprawnie ujęty przekrojowo, przy czym Kacper nie szczędzi sobie osobistych uwag i interpretacji, bo czemu nie? Jedyne co mnie zastanawia, to że czasem są Flintstonowie, a czasem Flinstonowie. Częściej ci drudzy, ale o ile wiem (bo sprawdziłem w Internecie), to ci pierwsi są poprawni (flint stone - krzemień). 8 bitowa erotyka. Zakładam, że Roger walczył jak lew, by móc zgłębić ten temat. A że jest Naczelnym, to wynik rywalizacji był z góry znany. W ogóle zauważyłem, że jak jest jakiś erotyczny temat czy to w PE czy gdziekolwiek, to zawsze kręci się tam Roger. O grach tego rodzaju się nie wypowiem, bo ich unikałem. Wolałem grać w gry, niż interesować się kobietami. W sumie do dzisiaj wolę. Gry, których nie było. Jak już panowie wcześniej wspomnieli - temat jest znacznie głębszy i trudniejszy do ogarnięcia, więc raczej nie warto próbować. A mimo to Konsolite spróbował, przynajmniej niektóre z rom-hacków przetestować. I za to chwała, bo zapewne nie zawsze było warto. Osobiście nie mam żadnych głębszych refleksji w temacie, bo jakimś cudem tego rodzaju wynalazki mnie omijały, albo nawet nie byłem świadomy, że gram w rom-hacka. PS Adam Piechota nie grał na Pegasusie.
  11. Kmiot

    Huntdown

    Dziwnym trafem akurat od kilku dni ogrywam. Delektuję się. Sztosiwo nieprzeciętne, polecam z całego serca w ramach przerywnika właśnie. Szersza opinia jak przejdę.
  12. Pewnie czekają aż ktoś zwróci, żeby móc Tobie ten egzemplarz wysłać.
  13. Piszesz tak, bo nie masz PSVR2 w ofercie sklepu!
  14. W zasadzie przypomniałem sobie, że tego Astro Bota: Rescue Mission jeszcze jako jedynego nie zdążyłem ograć na VR. Z tego co widzę, to jeszcze nie ma potwierdzonego portu na VR2, więc chyba się na dniach jeszcze szarpnę i podłączę pierwszego VR, by ograć. Bo potem już może nie być okazji.
  15. Super, tylko wygodnie dla siebie pomijasz fakt, że jako pierwszy zacząłeś się spinać o wyniki Forumkowego głosowania, najwyraźniej według Ciebie mocno nieuczciwego już w pierwszym poście: na co ja Ci odpisałem, że (surprise!) masz rację: ale potem Ty zacząłeś brnąć w nieadekwatność Forumkowego Głosowania, więc poszła pewnego rodzaju dyskusja na temat tego czy ilość głosów ma przewagę nad jakością głosów. Tak jakbyś wciąż nie ogarniał zasad panujących w tamtym głosowaniu. Tak, może wypadało dodać jakąś emotkę, ale z Tobą to nigdy nie wiadomo, a ja poświęciłem na te plebiscyty trochę czasu i zaangażowania, więc może odbieram to zbyt osobiście, co przy odrobinie empatii powinno być zrozumiałe.
  16. O nic się nie spinam. Luźno dyskutuję o relatywności takich porównań opinii jednej osoby do opinii ogółu. Opinia ogółu i jego ukształtowania zawsze wygrywa w plebiscytach, po dziś dzień. Więc jeśli ktoś się tutaj spina, to tylko Ty, bo gwarantuję, że w ilekroć byśmy nie powtórzyli głosowania, to ani SMB3, ani MM2 by nie wygrały. To dobre gry, ale niewystarczająco popularne u nas. I jeśli ktoś się z tym faktem nie potrafi pogodzić, to najwyraźniej Ty, skoro opinię jednej osoby gotowy jesteś przedłożyć nad opinię kilkudziesięciu innych, tylko dlatego, że akurat pasuje i pokrywa się z Twoją.
  17. To tylko oceny uzależnione od osoby ogrywającej dany tytuł. Z większością się zgadzam, z kilkoma grami mam wspomnienia milsze, niż wskazywałaby na to ocena (Jurassic Park i utwór z pierwszego poziomu do dzisiaj mną zamiata). Ale daj recenzję SMB czy MM2 komu innemu i 10/10 nie jest już takie pewne. I nie kumam w kierunku czego/kogo miał być prztyk "pisma, za które zapłaciliście".
  18. Cóż, jeżeli trzech ludzi wybiera jedną grę, a Ty jako jedyny inną, to dlaczego Twój wybór miałby być tym jedynym słusznym i tym w dobrym guście? Mnie też boli kilka wyników głosowań, ale bez większego problemu się z nimi godzę i potrafię je sobie uargumentować.
  19. No tak to jest, Forumkowa Bitwa odzwierciedlała przede wszystkim sentymenty, emocje oraz popularność, ale nigdy nie wybierała słabej gry. Inną, ale nigdy słabą. Btw. może kogoś zainteresuje:
  20. Kmiot

    własnie ukonczyłem...

    Switch był grzany. Teenage Mutant Ninja Turtles: Shredder's Revenge [Switch] Gra stworzona do co-opa, ale ogrywana przeze solo, więc domyślam się, że z miejsca utraciła około 69% swojego uroku. No wiecie jakiego - tego zakrapianego piwem podczas kanapowych libacji, gdzie nie trzeba się skupiać na rozgrywce, można pogadać i się pośmiać, a gra sama się przechodzi w efekcie mashowania przycisków. Samotnie zabawa przebiega jakoś smętnie. Przyjemnie, ale bez większej radości oraz satysfakcji. Tym bardziej, że żaden ze mnie wyjadacz w tego rodzaju mordoklepkach, więc nie odnajduję w nich dreszczyku wyzwania przechodzenia poziomów na coraz wyższym stopniu trudności czy śrubowania rekordów czasowych/punktowych, stąd najczęściej oferują mi krótką przygodę na raz i elo. Nowe Żółwie właśnie takie są, więc zero zaskoczenia. Nawet bym się ta grą pewnie nie zainteresował, bo nie mój gatunek, ale zadziałała nostalgia za Turtlesami. Miałem kiedyś małe żółwie akwariowe, niestety tylko dwa, oczywiście nazwałem je Leonardo i Donatello. Srały za czterech i trochę śmierdziało, potem zdechły, taka to smutna historia. Trzeba jednak przyznać, że TMNT: Shredder's Revenge prezentuje się bez wątpienia atrakcyjnie. Przynajmniej wizualnie. Poziomy są śliczne, kolorowe, urozmaicone, pełne wspaniałych detali. Przeciwnicy czasem zaskakują nas wyskakując z głupich zasadzek, czasem to my zaskakujemy ich i komicznie reagują. Ciosy i uderzenia przyjemnie siadają, animacje są dopracowane i całość przebiega przejrzyście dla oka, przynajmniej w trybie dla jednego gracza, bo przy sześciu to domyślam się, że może być niezły pierdolnik. Całość naprawdę cieszy oko i nasze wewnętrzne dziecko wychowane na Turtlesach. Gatunkowi fachowcy trochę narzekają na system walki, że za mało w nim głębi i rozbudowania, ale ja jako gatunkowy ignorant tego nie odnotowałem, a nawet jeśli, to mi w niczym to nie przeszkadzało. I moim podpitym kolegom pewnie też by nie przeszkadzało. Ot, wybrałem Leonardo, przeszedłem sobie wszystkie poziomy w dwa wieczory, niczym szczególnym nie zostałem zaskoczony, ale też niczym mnie nie rozczarowano. Wyzbierałem śmieci skromnie porozrzucane po poziomach, choć dodatkowe wyzwania w rodzaju "przejdź poziom bez otrzymania ciosu" to dla mnie sztuka dla sztuki, więc nasrałem na nie. Wyjąłem carta z konsoli i bez głębszej refleksji zapodałem inną grę. Taka to przygoda bez morału i puenty. 13 Sentinels: Aegis Rim [Switch] Oh boy, oh boy, od czego by tu. Przyznam, że ociupinkę się rozminąłem w oczekiwaniach na temat tej gry. Zadziwiająco często spotykałem pozytywne opinie na tej temat, tu i tam, wiecznie gdzieś się przewijała, wszędzie chwalona. Jednocześnie unikałem zagłębiania się w temat, aby nie psuć sobie ewentualnej frajdy. I wziąłem się za nią nieco w ciemno, mając tylko ogólne pojęcie, parę screenów i jakiś krótki trailer. W efekcie miałem dość mgliste pojęcie na temat tego, jak w 13 Sentinels: Aegis Rim przebiega sama rozgrywka i zapewne stąd wspomniane rozminięcie oczekiwań. Najzabawniejsze, że po blisko 50 godzinach i ukończeniu gry nadal nie wiem czy jestem nią zachwycony, czy zawiedziony. Na początek może zrzucę z siebie brzemię rozgrywki. W chuj ciężkie i niewygodne, dotyczące dwóch filarów. Pierwszy z nich nazwę fabularnym, bo stanowi główne źródło do śledzenia historii. Podstawowa niedogodność tkwi w tym, że mam ogromne problemy z trawieniem visual novelek. A 13 Sentinels to tylko nieco zakamuflowana, ale jednak wciąż i przede wszystkim visual novelka. Niby możemy poruszać się po tłach, biegać nawet, ale to zaledwie przesuwanie rekwizytów na sztywno ustawionej scenie zdarzeń. Możemy przeanalizować dostępne informacje (bohater/ka podzieli się z nami komentarzem na dany temat), zagadać do jakiejś postaci, ewentualnie przejść do lokacji obok. Tylko jedna z tych czynności pchnie nas dalej w wątku. Kolejne wątki podzielone są natomiast na krótkie scenki, nigdy nie mamy większej swobody, najczęściej zamknięci jesteśmy w obrębie jednego ekranu, a nasza jedyna interakcja i inicjatywa ogranicza się do podbiegnięcia do kolejnej postaci, by kontynuować rozmowę. Albo do kliknięcia w przycisk, bo już i tak stoimy przy rozmówcy. Koniec końców wygląda to tak, że przez 90% czasu oglądamy jak postacie rozmawiają ze sobą. Nawet nie trzymałem pada - leżał sobie na biurku i tylko w razie potrzeby klikałem A, albo przechylałem gałkę. Czasem to irytuje, jak Pupcio ze swoim pierdoleniem głupot. Brzmi jak dobra zabawa? Drugim filarem rozgrywki 13 Sentinels jest ten bitewny. Bo mamy do dyspozycji mechy i kilkadziesiąt walk do stoczenia, aby pchnąć dalej fabułę. Zanim na policzki fanów starć gigantycznych robotów wstąpią rumieńce to zgaszę entuzjazm. Wizualia tych batalii są co najmniej rozczarowujące z racji uproszczeń graficznych. Całość przebiega w skali makro, jednym atakiem niszczymy dziesiątki, setki przeciwników, więc rozwój zdarzeń obserwujemy w dużym oddaleniu, nasze mechy symbolizowane są tylko ikonkami, a rywale to zaledwie zlepki pojedynczych czerwonych pikseli. Co więcej, na początku doskwierała mi mała przejrzystość i nikła intuicyjność podejmowanych działań. Ekran bywał zaśmiecony setkami przeciwników - naziemnnych, latających, opancerzonych - każdy teoretycznie wymaga innego ataku i dopiero po kilkunastu godzinach zacząłem areny walki ogarniać w miarę instynktownie. Co nie znaczy, że bitwy od tego momentu stały się satysfakcjonujące. Do końca gry traktowałem je jako zło konieczne, bez wyrzutów sumienia obniżyłem ich poziom trudności, byle zaliczyć i móc kontynuować opowieść. Dziesiątki rodzajów ataków do wykupienia, szerokie możliwości upgrade’ów, a wszystkie spośród ponad 30 walk wyglądają tak samo wizualnie (te areny, fuj), mało imponująco i nużąco. Rozczarowanie pod wieloma względami. I w takiej chujni spędziłem 46 godzin. Dlaczego? Po co? Filaru bitewnego nie zamierzam bronić. Możliwe, że na wyższym stopniu trudności wymaga żonglowania umiejętnościami i stanowi miłe połączenie strategii z grą typu tower defence. Może ktoś odnajdzie w tym urok, ale ten element nadal prezentuje się mało atrakcyjnie i niespecjalnie przejrzyście. Jebać, na szczęście jest opcja “Casual”, więc w kilka minut da się przebrnąć każde starcie. Natomiast do warstwy visual novelowej byłaby w stanie przekonać mnie wyłącznie udana intryga i tematyka. A tak się składa, że w przypadku 13 Sentinels: Aegis Rim następuje istna kumulacja moich fascynacji. Bo fabuła poraża i onieśmiela. Gdybym miał ją otagować, to użyłbym określeń w stylu: małe roboty, średnie roboty, anime lolitki pilotujące nago wielkie roboty, podróże w czasie, alternatywne rzeczywistości, klony (“to kto jest kurwa klonem kogo?”), androidy, gadające koty, zagłada ludzkości, nanomaszyny, więcej anime dziewczynek w zakolanówkach (jak również przebranych za dziewczyny chłopców, więc uważajcie gdzie lokujecie uczucia), pętle czasowe, morderstwa, no i przede wszystkim romans oraz miłość, bo to one stanowią koła zamachowe dla silnika zdarzeń. Oglądałem kolejne scenki jak zaczarowany, nawet pomimo faktu, że na każdą odpowiedź otrzymywałem trzy kolejne pytania. Szalenie to wszystko zagmatwane, a twórcy wymagają od gracza absolutnego i bezwarunkowego zaangażowania. Scenek nie otrzymujemy bowiem w chronologicznej kolejności, jak również oferowane nam są z perspektywy trzynastu głównych postaci, między którymi zmuszeni jesteśmy przeskakiwać. Istny misz masz. Mamy pewną swobodę w kolejności odpalania wątków, ale ogarnięcie całości w głowie to wyłącznie nasze zadanie. Fabuła ma kilka nietykalnych "kamieni milowych", ale wszystko co pomiędzy sprawia, że każdy gracz doświadczy jej w nieco odmiennej kolejności scen. I w ich trakcie naszym głównym zadaniem będzie próba ułożenia wydarzeń na tworzonej w głowie linii czasu, miejsc, postaci. A jest co analizować, bo na YouTube można obejrzeć poprawnie ułożone chronologicznie scenki, co powinno zająć zaledwie dobę, więc mierzcie siły na zamiary. Jak grasz pierwszy raz, to nie licz na to, że po obejrzeniu zakończenia zrozumiesz wszystko. To niemożliwe, by taką ilość informacji, zdarzeń, wątków, oraz rozmów zapamiętać z miejsca. Coś Ci umknie, coś ignorujesz, czegoś nie przyswoisz. Pytanie co z tym zrobisz? Zostawisz jak jest, czy zaczniesz drążyć temat, oglądać fanowskie filmiki wyjaśniające meandry fabuły i szukać odpowiedzi oraz smaczków. Mimo, że niektórzy tego typu niejasną (na pierwszy rzut oka) historię określą jako wadę, to ja ją doceniam. Intryguje, sprawia, że myślę o niej po zakończeniu gry, rozróżniam każdego z bohaterów, pobudza ona moją wyobraźnię oraz dociekliwość. Zaleta? Zaplątana i nieprzystępna, ale tak - należy ją docenić. Innym, tym razem już bezdyskusyjnym atutem będzie oprawa AV gry. Bo pomijając ten nieszczęsny filar bitewny, 13 Sentinels to przepiękny tytuł. Absolutnie zjawiskowy. Tła potrafią w sobie rozkochać, a postacie są animowane nienagannie. Subtelności, drobne gesty, rumieńce na twarzach, każdy detal jest ważny, a całość ogląda się z niekłamaną przyjemnością. Ale to Vanillaware (m.in. Odin Sphere i Dragon's Crown), więc od zawsze klasa pod tym względem. Całości słucha się również doskonale, bo każdy, nawet najmniejszy dialog jest udźwiękowiony i aktorsko odegrany perfekcyjnie. Istnieje możliwość wyboru oryginalnej, japońskiej ścieżki dialogowej, ale to polecam już wyłącznie skrajnym purystom, którym nie będzie straszne czytanie takiej ilości rozmów. Słuchanie znacznie łagodzi odbiór i czyni grę przystępniejszą. Niemniej powtórzę to jeszcze raz, by było dobitniej. Oprawa audiowizualna sekcji visual novelowej 13 Sentinels to arcydzieło i majstersztyk gatunku. A scenki aktywacji Sentinelów to ciareczki na karku. Re-we-lacja. I takie to moje rozdarcie. Z jednej strony jestem zachwycony prezencją tej gry, jej warstwą fabularną oraz wizualną (fani anime/mangi/krótkich spódniczek i podkolanówek niech przygotują korki analne), z drugiej strony mocno rozczarowany potencjałem gameplayowym w 60% polegającym na klikaniu A, by odpalić kolejny dialog, bo jedyną alternatywą jest bezcelowe przebiegnięcie się z jednego końca ekranu na drugi. Możesz zwlekać, ale kliknąć w końcu będziesz musiał. Fani visual novelek powinni sięgnąć natychmiast. Antyfani powinni unikać, ale jeśli tematyka fabuły im siada i gotowi są zaryzykować, to teraz albo nigdy. Wszyscy pomiędzy powinni poważnie rozważyć, bo intryga zawstydza samego Kojimę (Camerona/Nolana).
  21. Tramwaj jechał Extrimem, Extrim jechał tramwajem, równowaga w naturze zachowana. Fajnie, że wróciła czwartkowa premiera, bo jest ten margines w razie kioskowych opóźnień. Teraz nie wiem czy czytać Pegasusa, czy #306.
  22. Kmiot

    własnie ukonczyłem...

    My to teraz wiemy, ale pamiętajmy, że Mejm pisze do nas z przeszłości i dopiero zaczyna odkrywać PS4. Trzeba mu dać czas na ochłonięcie. Gratuluję awansu Mejm. Dziesiątki wspaniałych gier przed Tobą.
  23. Kmiot

    ZgRedcasty

    Niezłe crossovery ostatnio. Teraz jeszcze tylko team: Piechota, Adamus, Konsolite w jednym podcaście i będzie święta trójca forumkowa. Trzech muszkieterów. Tytus, Romek i Atomek. Bolek, Lolek i Tola. Jak trzy nogi eee... w trójnogu no.
  24. Kmiot

    Hogwarts Legacy

    Coś więcej, niż "skórka", ale niech Wam będzie.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...