Cykl Yakuza leżał w kręgu moich zainteresowań już od czasów PS2 i musiały minąć trzy generacje, abym w końcu wziął się w garść i odpalił jakąś część. Opierając sie na opinii forumka zacząłem od:
Czego się spodziewałem? Wielu godzin przepalonych na pobocznych i nieistotnych czynnościach. Na minigierkach, na sidequestach i diabli wiedzą na jakich jeszcze aktywnościach. Oczekiwałem przedłużających się scenek, dziwnych, japońskich akcentów, dużo czytania z racji, że po japońsku umiem tylko "arigato" i "nani?". Ale zakładałem też, że fabuła mnie zadowoli, a system walki dostarczy frajdy oraz satysfakcji z dźwięku łamanych kości.
I zgadnijcie co. Wszystko to dostałem. Plus wiele innych, nieoczekiwanych rzeczy.
Fabuła jak fabuła. Jest całkiem niezła i jeśli skupić się wyłącznie na niej, to trzyma bardzo dobre tempo. Rozdziały to istna sinusoida burzliwych emocji i rollercoaster wizualny. W scenkach jest dużo gadaniny, a jeszcze więcej wrzeszczenia w rodzaju "no chodźcie, to wam złoję skórę", albo "nie czas na dyskusje, będziemy się napierdalać". Potem często następuje scena zerwania marynarki z koszulą jednym ruchem i bitka na gołe klaty ty vs. dwudziestu uzbrojonych przeciwników. Dzień jak co dzień na japońskiej dzielni. Bohaterowie imponują charakterem i są nienagannie wykreowani. A walki ze złolami już od ekranu startowego z zapowiedzią przeciwnika mamią epickością. Ten okrzyk "KUZEEE!", ujęcie kamery, wchodząca muzyka i ja mocniej zaciskający pada w dłoniach. Coś pięknego. Natomiast finał to już istna orgia i każda walka lepsza od poprzedniej. Imponujące.
No i niby można poświęcić 100% uwagi tylko głównemu wątkowi fabularnemu, ale po co, na co to komu? Skoro gra ma drugą, głębszą i mocno urozmaiconą gameplayowo warstwę. Przede wszystkim dziesiątki minigier. Nawet nie podejmuję się ich tutaj wymieniać. Jedne lepsze, drugie gorsze, trzecie wręcz rewelacyjne. Niektóre porzuciłem po jednej próbie, z innych wyciskałem wszystkie soki i wykręcałem jak szmatę. Zarządzanie klubem z hostessami pochłonęło mi kilkanaście godzin, a utworem z Fever Time byłem zahipnotyzowany. A że w tym czasie w ramach głównej fabuły życie kogoś mi bliskiego było zagrożone? No nie można mieć wszystkiego, a biznes jest biznes. I jeśli założyć, że fabuła zasadza się na poważnych aspektach i stara się nie zbaczać w dziwne i krindżowe rejony, to cała reszta gry doskonale rozbraja ten sztywny, śmiertelnie poważny wątek. Trudno nie ulec urokowi Kiryu, który nawet telefon odbiera w spektakularny sposób, albo w fantastycznym stylu wkracza na parkiet, by zatańczyć do uzależniającego bębenki utworu "Queen of the Passion".
Równie rozluźniająco działają liczne sidequesty, które stanowią przyjemną odskocznię od niedającego wytchnienia wątku głównego. Pewnie, że niektóre są lepsze, inne gorsze. Mamy wśród nich zadania zabawne, smutne, niezręczne, dziwne, satysfakcjonujące, ale trafią się też takie irytujące oraz męczące. Cóż, przy blisko setce questów nie jest łatwo wszystkim zapewnić odpowiedniej jakości. W wielu przypadkach mogło być lepiej, ale generalnie spełniają swoje zadanie.
W sumie spodziewałem się większej mapy. I jestem miło zaskoczony, bo w dobie gier z za dużymi światami Kamurocho i Sotenbori okazały się przyjemnie swojskie, zwarte oraz nieprzytłaczające. No i oczywiście nadzwyczajnie klimatyczne. Neonowe i kolorowe. Vibe lat 80. tak intensywny, że ekran TV paruje.
Walka? No panie Areczku, uczta dla oczu i uszu. Uderzenia tak mięsiste, że weganie byliby zniesmaczeni. Wymyślne ciosy specjalne, finishery, multum stylów walki, obfite drzewka rozwoju. No jest co rozkminiać przez całą przygodę i nawet jeśli znudzi się nam jeden model walki, to zawsze do wyboru mamy kolejny. I kolejny. I jeszcze kolejny. Do tego można dorzucić dziesiątki broni, poczynając od ryby (kto pamięta Jackie Chan's Stuntmaster?) na strzelbach kończąc. Choć osobiście wyłożyłem lagę na tego rodzaju akcesoria i skupiłem się na męskiej walce na gołe pięści, czasem tylko rozpierdalając komuś rower na głowie.
Rzecz jasna udany system walki nie powinien nikogo dziwić w grze, w której cały postęp fabularny zasadza się na podróżowaniu od walki do walki. Możesz być pewny, na końcu misji trzeba będzie komuś obić mordę. Szczęśliwie jest to wystarczająco przyjemna czynność, że w żadnym momencie się nie nudzi.
Ogólnie nie zamierzam przedłużać i muszę przyznać, że jestem Yakuzą 0 zauroczony. Gra potrzebuje kilku godzin do wejścia na pełne obroty, ale potem potrafi wynagrodzić naszą cierpliwość niepowtarzalnymi momentami i rozrywkami. Gra z duszą? No, raczej nie podlega dyskusji, choć równie urocza, co specyficzna. Trzeba mieć trochę tolerancji, ale było warto po stokroć.