Skocz do zawartości

Kmiot

Senior Member
  • Postów

    7 089
  • Dołączył

  • Ostatnia wizyta

  • Wygrane w rankingu

    166

Treść opublikowana przez Kmiot

  1. Kmiot

    własnie ukonczyłem...

    Warhammer 40,000: Space Marine [PS3] Uniwersum Warhammera 40k zawsze wydawało mi się w jakimś sensie kiczowate. Takie mam odczucia na pierwszy rzut oka, na drugi zresztą też. A jednocześnie zawsze było w jakimś stopniu pociągające i intrygujące. Długo stałem więc w rozkroku - bo chciałem jakoś go liznąć, a zarazem po części się od tego wzbraniałem. No ale dobra, nadchodzi Space Marine 2, ponoć jest dobry, zresztą podoba mi się z tego co widzę, dlatego w ramach wprowadzenia zachciało mi się dać szansę poprzedniej części. Pierwszy Space Marine pochodzi jeszcze z generacji PS3 i choć w pełni zdaję sobie sprawę z ułomności tej platformy, to właśnie ten sprzęt wybrałem, aby - choć wysłużony - jeszcze raz spróbował dać mi trochę radości. Euforii nie było, ale daleki jestem od narzekania. Bo to mało skomplikowana konstrukcyjnie gra, prosta rozrywka. Wcielamy się w kapitana Titusa z Ultramarines, a to nie wiem, chyba jakiś wyjebany oddział wojskowy wysyłany do najcięższych zadań, bo wyglądają na kozaków. Przez większość przygody towarzyszą nam dwaj podwładni, ale nie nazwałbym tego jakimś gamechangerem, bo nawet nie możemy im wydawać prostych komend i chłopaki sobie biegają samopas mieląc kolejne orki i strzelając na wiwat. Twórcy próbują im nadać jakieś tam znaczenie fabularne, ale niespecjalnie się do nich przywiązałem, nie jest to ten poziom wzajemnych relacji, co w Spec Ops: The Line. Rozgrywka. Wystarczy popatrzeć na naszego bohatera. Chłop jest wielki i jest okuty w jeszcze większy pancerz. Rusza się jak kombajn i tak samo skutecznie kosi dziesiątki, setki, może nawet tysiące orków. Możemy walczyć wręcz, albo stawiać na wymianę ognia. Gra dostarcza niezbędne narzędzia dla obu metod. Stale udostępniane są nam nowe bronie palne, a stare doczekują się znaczących upgrade’ów, więc jest z czego strzelać, choć nie ma tutaj wielkiej motywacji do eksperymentowania i zawsze trzymałem się zestawu, który najbardziej mi odpowiadał. Dwie bronie są do nas przyspawane na stałe, dwoma pozostałymi możemy w miarę możliwości urozmaicać sobie gameplay i podmieniać w określonych punktach. Do tego koniecznie należy doliczyć uzbrojenie do walki wręcz i tutaj dysponujemy arsenałem trzech rodzajów broni, z tym, że ze sobą możemy zabrać wyłącznie jeden. Zasada jest prosta: im większy kawał żelastwa dzierżymy, tym wolniej nim machamy, ale największy młot wbija przeciwników jak papiaki w drewno. Jest tak wielki, że chcąc go zabrać musimy zostawić dwie bronie dystansowe, bo nawet taki kloc jak Titus tego nie udźwignie. Walka w zwarciu jest zdecydowanie lepszym elementem rozgrywki. Proste kombosy, ogłuszanie przeciwników, finishery, rolki jak w Dark Souls, ale jest brutalnie, krwawo i satysfakcjonująco. Titusowi brakuje co prawda nieco mobilności, ale siły i agresji już z pewnością nie. A strzelanie? Jest zaledwie poprawne. Często jednak problematyczne, a to ze względu na skromne ustawienia czułości prawej gałki i jej przyspieszenia. Nie wiem, może trochę kapryszę, bo w Space Marine grałem na przemian z Helldivers 2 i każdorazowo potrzebowałem chwili, by się przestawić na upośledzone celowanie, a do końca gry się do niego nie przekonałem. No jest toporne, nie ma co szukać łagodniejszych określeń. Na poziomie Normal jest wystarczające, ale na pewno nie satysfakcjonujące. To liniowa gra z mocno korytarzową konstrukcją poziomów. Idziemy, strzelamy, mielimy w zwarciu, sporadycznie twórcy udostępniają nam plecak odrzutowy, który pozwala poskakać po platformach i zmiażdżyć z góry swoim gigantycznym pancerzem kilka orków. Nie ma zbyt wiele powodów by eksplorować te lokacje (jest trochę audiologów dla poszerzenia lore), więc generalnie rozgrywka nie rozprasza, przebiegając w myśl zasady: pizda i do przodu. Twórcy co jakiś czas podrzucają nam nowy oręż, nowy rodzaj przeciwników i jakoś to się kręci przez te około dziesięć godzin niezbędnych, by dobrnąć do finału. Z tym, że ja lizałem ściany i szukałem audiologów (nie warto było, hehe), a jak ktoś je sobie odpuści, to niech odejmie z 2-3 godziny. Finał? Spektakularny, ale rozczarowujący pod względem rozgrywki. Wiadomo, że pierwszego Space Marine nikt i nigdy nie kreował na grę wybitną. No i grą wybitną to on nie jest. Ale jednocześnie jest tytułem, na który można dzisiaj wciąż poświęcić tych kilka godzin i po ukończeniu nie czuć w ustach goryczy. Uniwersum nadal uważam za nieco kiczowate i patetyczne, ale nie przestaje mnie pociągać. Ma swój urok, a “złote myśli” z ekranów śmierci w rodzaju “Lepiej umrzeć dla Imperatora, niż żyć dla siebie” czy “Życie to waluta Imperatora, dobrze je wydaj” sprawiały, że nawet nie czułem złości po porażce. Największa zaleta? Moje ciało jest gotowe na Space Marine 2. PS Zdjęcia telewizora w ramach screenów, bo PS3 xd Gunborg: Dark Matters [Switch] Trochę dałem się skusić materiałami promocyjnymi, w sensie: fragmentami rozgrywki. I niby dostałem dokładnie to, czego się spodziewałem i co zdążyłem zaobserwować, problem w tym, że… to było wszystko, niczego więcej. Gunborg to platformówka 2D z mechaniką twin stick shootera. Jednak na wejściu do poziomu dysponujemy tylko atakiem melee i tarczą energetyczną (z cooldownem). Dopiero po pokonaniu wroga mamy możliwość podniesienia jego broni i postrzelania, dopóki nie wyczerpie się amunicja. Oprócz tego możemy odbijać się od ścian czy też wykonywać podwójne, potrójne a nawet poczwórne skoki. Taki wachlarz umiejętności otrzymujemy na pierwszym poziomie i z takim kończymy na dwunastym. Prosta gra pozbawiona poczucia znaczącego progresu. Czy to źle? No trochę rozczarowująco. Bo nawet jeśli Gunborg oferuje zaledwie 12 poziomów, to wszystkie są do siebie bliźniaczo podobne wizualnie. Co więcej, dopiero od połowy zaczynają stanowić jako takie wyzwanie. I wszystkie misje przebiegają na podobną modłę. Albo trochę strzelania i skakania, albo ucieczka przed laserami, albo boss fighty. Zapętlić, dodać więcej wrogów i przeszkadzajek, powtórzyć. Od początku do końca robimy to samo, posługujemy się tymi samymi giwerami, kosimy tych samych wrogów, z tym, że jest ich na arenie więcej. W ramach dodatkowego wyzwania możemy się pokusić o zebranie wszystkich Info Botów, co wymaga ryzykownych akrobacji i dodatkowych starć z przeciwnikami, ale nagroda nie jest tego warta (dodatkowe trzy krótkie areny walki po ukończeniu gry). Gra niby oferuje trzy poziomy trudności, ale sprowadza to do prostego ograniczenia naszej puli zdrowia, bo na samych etapach kompletnie nic się nie zmienia. Bossowie są fajni, ale jest ich aż trzech. Muzyka jest niczego sobie, ale szybko się powtarza. Gra niegłupia, ale bez pomysłu na siebie. Bez idei jak zapewnić graczowi satysfakcjonujące poczucie progresu, albo jak zagospodarować umiejętności, które mu dano. Bywa chaotyczna, powtarzalna, trwa zaledwie kilka godzin, a i tak nie potrafi zapewnić atrakcji na ten krótki czas.
  2. Kmiot

    Lies of P

    Parowanie w tej grze funkcjonuje trochę inaczej, niż większość graczy przywykła. Warto wyrobić sobie nawyk dłuższego przytrzymania knefla i potestować jak to funkcjonuje, bo okienko wbrew pozorom jest łaskawe, ale gracze tylko je "klikają" i na własne życzenie sobie je skracają. Przytrzymasz ułamek sekundy dłużej, okienko trwa dłużej. Chyba że coś od premiery pozmieniali ;]
  3. Kmiot

    Concord

    No. Spóźniła się jakieś sześć lat.
  4. Kmiot

    Concord

    Sony zaraz devów zamknie w trumnie, aby mieć wymówkę, by dalej tego nie wspierać i nie pompować więcej kasy, hehe.
  5. Kmiot

    Concord

    Do Helldivers 2 to nawet nie ma co porównywać, bo to zupełnie inny typ gry. Kooperacyjny PvE całkowicie pozbawiony rywalizacji między graczami, więc nie ten model. Sony z kolei najwyraźniej chciało PvP, które by zażarło i regularnie trzymało graczy na smyczy przez lata, HD2 nigdy takie nie miało być, więc garniturowcy nawet nie wiedzieli co zrobić z tym sukcesem i nie byli przygotowani (stąd potem nerwowe ruchy na Steamie). To gra, którą się można nacieszyć, a potem bez wielkiego bólu porzucić i zając się innymi grami, a potem ewentualnie tylko wracać przy okazji większych aktualizacji, albo sobie postrzelać na misję czy dwie. Będzie tam sobie funkcjonować ze skokową liczbą graczy zapewne przez parę lat, kompletnie bezinwazyjnie, bez presji na graczach i wielkich oczekiwań ze strony wydawcy. HD2 już się pewnie zwróciło wielokrotnie i osobiście bardzo bym chciał, aby do walki o Demokrację dołączyli gracze Xboxowi, ale nie wiem czy tak małe studio jak Arrowhead by wydoliło z pracą na trzy fronty, bo już mają problemy (choć aktualnie tłumaczą się okresem urlopowym). Zmierzam do tego, że sukcesy HD2, Stellar Blade, Małpy czy też (mam nadzieję) Astro Bota kompletnie nic nie powie Sony, bo te downy koniecznie chcą mieć rywalizacyjną grę PvP, którą potem będą doić latami coraz bardziej przesuwając granice tego, co gotowi będą przełknąć już zaangażowani gracze. I może w końcu jakaś idea im zassie, ale do tego trzeba chociaż krztyny oryginalności, bo kopiując tylko gotowe rozwiązania to daleko nie zajadą, więc chuj im w dupę i kawałek szkła.
  6. Kmiot

    Balatro

    Ale ten polski język w tej grze to chyba taki nie za bardzo, co? Jak widzę na screenie Ficusia "Wysoki wynik" (zamiast High score) to się zastanawiam ile jeszcze rzeczy tam jest przetłumaczonych bez kontekstu i czy nie przeszkadza to w grze. Osobiście pozostałem przy oryginale, bo jest klarowny i już dla mnie instynktowny.
  7. Tak już poważnie pisząc, to swego czasu grałem w demo i o ile rozumiem, że komuś ta gra może siąść w zupełności (i zostać GOTY), tak warstwa rytmiczno-muzyczna jest po prostu nie z moim guście. Rytmikę jeszcze bym jakoś zniósł, ale rodzaj muzyki nie jest tym, który mógłbym godzinami słuchać z przyjemnością. A sami musicie przyznać, że to dość istotny element tej akurat gry. Nie wykluczam, że kiedyś wrócę (na easy!), ale póki co wiele innych gier mnie pociąga bardziej. Dorośli ludzie mają coraz mniej powodów, by doceniać wakacje, ale ja je lubię z tego powodu, że Piechota ma wtedy więcej czasu na pisanie do PE i inne rzeczy związane z gierkami. Korzystają wszyscy. Poza Ministerstwem Edukacji.
  8. No wiem, śpiewają jak dobrze zabijasz. Jednak wolę gry, w których demony wrzeszczą z bólu, gdy im robię krzywdę. Poza tym nie mam poczucia rytmu.
  9. Kmiot

    własnie ukonczyłem...

    Shadow of the Erdtree (Elden Ring DLC) [PS5] Dwa lata. Dwa lata potrzebne były, by dostarczyć ten dodatek do Elden Ringa. W takim czasie dawniej dostawaliśmy pełnoprawną kontynuację. Ja wiem, że branża i gry nieprzyzwoicie się rozrosły, ale mam mieszane uczucia i nie wiem czy mi to odpowiada, że From Software dokłada swoją cegiełkę do tej rozciągniętej linii czasowej. Czy wolałbym, aby ten okres i uwagę poświęcili kontynuacji/nowej grze? Prawdopodobnie tak. Bo Shadow of the Erdtree (SotE) ma całkiem niezłą bazę i bez wstydu można ten dodatek określać Elden Ringiem 1,5. Mapa imponuje. Graficzna prezentacja nie oddaje jej sprawiedliwości, bo teren działań jest bardzo wertykalny, bardziej niż ten z podstawki. Mapa nie uwzględnia poziomowania, co w pewnym sensie uzewnętrznia też jej wadę - jest nieczytelna. To jednak niczego nie ujmuje światowi wykreowanemu na potrzeby dodatku, bo ten wyjątkowo łatwo potrafi zachwycić. Każdorazowo gdy wjeżdżałem do nowej lokacji, a gra wrzucała na ekran jej nazwę w akompaniamencie tradycyjnego “tu-dum!” to przez plecy przechodziły mnie ciareczki. Bo świetnych miejscówek tutaj nie brakuje. Uderzyła mnie przede wszystkim kolorystyka tego DLC. Już sam początek i jesienne, zamglone barwy Gravesite Plain mnie oczarowały, ale potem bywało nawet lepiej. Całości towarzyszy doskonale budująca atmosferę muzyka i kurde, w kwestii prezencji SotE nie sposób niczego zarzucić, a chwilami imponuje bardziej, niż podstawka. Barwy, ich nasycenie (płomienie żołnierzy Messmera!), kontrasty, artystycznie to jest absolutny top i nie sposób pozostać obojętnym. Gra jest najzwyczajniej w świecie piękna, nawet jeśli ma szaro bure fragmenty, to innymi nadrabia po stokroć. Obrazy mówią znacznie więcej, niż słowa. Poza otwartymi lokacjami są też oczywiście te ciaśniejsze, potocznie zwane dungeonami. Z nimi bywa już różnie, bo o ile takie Shadow Keep czy Belurat może gracza oczarować i skołować, to z perspektywy całości nie wydaje się wystarczające. Mimo, że jest w SotE więcej ciekawych miejscówek, to jednak bywają one znacznie mniejsze (Midra’s Manse, Castle Ensis, nawet Enir-Ilim), więc pod tym względem jest pewien niedosyt. Podobnie zresztą jak w kwestii bossów. Nie wszyscy są udani, ale podstawka też miała z tym problemy. Jest tutaj kilka wręcz kapitalnych starć, które satysfakcjonują. Ale dla równowagi nie brakuje gówno-bossów, którymi trudno się emocjonować. Z imienia ich wymieniać nie zamierzam, ale wbiję lekką szpilkę ostatniemu bossowi, który wydaje się przesadnie chaotyczny (szczególnie w drugiej fazie) i rozgryzanie go nie przynosi nawet satysfakcji. Inna kwestia. Choć nie brakuje w tym DLC nowych, podrzędnych przeciwników, to napotkamy też dziesiątki tych znajomych, zrecyklingowanych. Każdorazowo gdy miałem ponownie walczyć z tym jebanym Ulcerated Tree Spirit, to miałem ochotę zjeść własną stopę. Wracają też niekoniecznie udane Falling Star Beast czy niebudzące już emocji smoki. A nowi przeciwnicy? Są. Mam jednak wrażenie, że chwilami wyraźnie postawiono na ich ilość, zamiast jakości. Czytaj: najebano ich grupowo, by wypełnić pustkę w przestrzeni. Przyłapałem się również na tym, że zaczynają mnie męczyć klasyczne zasadzki wrogów. Wchodzisz do pomieszczenia, więc spodziewaj się przeciwnika “za drzwiami”. Podnosisz gówno-przedmiot, to spodziewaj się ataku z góry, albo z tyłu. Nudy, ech. A i to nie wystarczyło, bo nie brakuje w SotE lokacji po prostu pustych, na eksplorację których możesz poświęcić godzinę i nie znaleźć nic wartościowego. Z jednej strony rozumiem, że to miało również stanowić pewien zabieg narracyjny, bo trudno oczekiwać, by w odizolowanych lokacjach przywitały nas tłumy wrogów, jak również niektóre miejscówki charakteryzują się osamotnionym nastrojem i zbyt liczne towarzystwo zepsułoby odbiór całości. Niemniej gracz wkraczając na nowy teren tego jeszcze nie wie i traci czas oraz energię na przeczesywanie pustej lokacji. Mnóstwo tutaj zakątków, w których aż by się prosiło umieścić jakąś nagrodę, a tam co najwyżej jakiś składnik do craftingu, czy inne gówno w postaci 200 run. Nie brakowało w SotE rozczarowujących eksploracyjnie momentów. Lokacji pustych, które bronią się pod względem LORE, ale gameplayowo nie mają nic do zaoferowania. Niestety. Co nie znaczy jeszcze, że sama eksploracja przyjemną nie była. Bo oprócz rozczarowań dostarczała też dużo satysfakcji. Te wszystkie nowe talizmany, zbroje, bronie, nawet jeśli z nich się nie zamierzało korzystać, to dawały jakąś uciechę z odnalezienia. Były realną nagrodą poszerzającą nasz wachlarz możliwości. Dla mnie to chyba najcenniejszy aspekt zarówno podstawki, jak i dodatku. A że twórcy bardzo chytrze potrafią chować przed graczami kolejne sekrety, to satysfakcja tym większa. Tym bardziej, że SotE wręcz wymaga od nas eksploracji. Bo nasza siła i wytrzymałość nie zależy już wyłącznie od poziomu postaci, ale przede wszystkim od ilości odnalezionych fragmentów Scadutree. Ten autonomiczny system progresu likwiduje kwestię farmienia poziomów, a zamiast tego zobowiązuje do szukania wzmocnień w świecie i wyraźnie premiuje eksplorację. I to mi się akurat bardzo podobało, choć może tylko dlatego, że i tak jestem typem liżącym ściany, więc w byłem w uprzywilejowanej sytuacji. I tak jak wspomniałem na początku - mam mieszane uczucia. Z jednej strony ogromnie doceniam niektóre elementy, lokacje, bossów. Z drugiej jestem rozczarowany innymi aspektami i poczułem, że tracę czas (eksploruj ogromną lokację, by na koniec dowiedzieć się, że niczego cennego w niej nie było). Dużo tutaj prawdziwych łakoci i zachwytów, ale nie brakuje też cukrowej waty sztucznie wypełniającej niezagospodarowaną przestrzeń. Generalnie nie jestem przekonany czy SotE w pełni wynagradza nam dwa lata oczekiwania. Zaznaczam: dwa lata. I jednocześnie śmiem zakładać, że już w trakcie premiery Elden Ringa istniały jakieś zręby dodatku, niewykorzystane lokacje, przeciwnicy. Koniec końców niby fajnie, ale pozostało wrażenie z jedzenia dwuletniego kotleta podanego na nowym talerzu.
  10. Singer? Strasznie gejowo brzmi. Między innymi dlatego mi się chce, hehe. Czyli najlepszy tekst przyszłego numeru już mamy wybrany. Ale próbujcie młodzi, próbujcie.
  11. W zasadach na czerwono zaznaczyłem nowe, istotne informacje. W kolejnych edycjach już nie będą tak wyszczególnione. No cześć, smutni, że nie udało się wygrać gierki na Switcha? Mam dobrą i złą wiadomość. Zła jest taka, ze ta konsolka umiera (i w sumie dobrze, bo ile można?). Dobra jest taka, że mam dla Was kolejną grę na Switcha. A w zasadzie dwie! Druga wynika z pierwszej, bo skoro konsolka umiera, to trzeba się pozbywać gier, hehe. Oddam za mema #46 Szeroko doceniane gry, rewelacyjne metroidvanie, kapitalne zręcznościówki, wzruszające motywy. Superlatywy, którymi można obdzielić kilka gier, ale mówimy tylko o jednym cyklu. Panowie, przedstawiam bohatera aktualnego giwałeja: Ori, Ori, Siaba Daba Da, Amori. Gierka jest fabrycznie nowa i w folii, okładka angielska (plus inne języki), zawiera cyfrowe soundtracki i 6 "gorgeous art cards", ale to już w pudełku. Okrągła naklejka znajduje się na folii. Wydanie zawiera dwie gry z serii Ori: Ori and the Blind Forrest: Definitive Edition Ori and the Will of the Wisps Z tego co się orientuję, obie są na kartridżu. W dodatku obie spatchowane, więc nic, tylko grać. Zasady udziału: Do konkursu będą dopuszczeni przede wszystkim aktywni użytkownicy. Czy ktoś jest aktywny, czy nie - to pozostawiam własnej interpretacji. Ograniczanie się do Pchlego Targu to nie jest aktywność. Ograniczanie się do jednego tematu to nie jest aktywność. Jesteśmy na forum o grach, do wygrania jest gierka, dlatego chciałbym, aby chętny o tych grach z nami na forum czasem dyskutował i dzielił się wrażeniami, więc ograniczanie się np. do Kącika Filmowego/Sportowego nie działa na jego korzyść. Dawne zasługi nie grają roli - ludzie kiedyś aktywni, ale od długiego czasu milczący raczej nie będą uprawnieni. W drugą stronę to też działa - ludzie w miarę nowi, ale aktywnie się udzielający mają całkiem spore szanse na udział. Generalnie będę surowy, ale postaram się do każdego chętnego podejść indywidualnie i uargumentować decyzję. Czasem dla niego przychylnie, a czasem na niekorzyść. Aby wziąć udział w konkursie należy w tym temacie wkleić mema związanego z Ori. Widziałem, że w sumie jest w czym wybierać. Nominuję się jednoosobowym jurorem i osobiście zdecyduję, które memesy są najśmieszniejsze/najlepsze i na tej podstawie wybiorę zwycięzców. Żadnych elementów losowych, bo wiecie. Kto ma wiedzieć, ten wie. #dupochron Aby jednak uatrakcyjnić ogłoszenie mojej decyzji, zrobię to w formie symulacji w jakiejś gierce, bo przecież jesteśmy Graczami. Będzie mnie to kosztować trochę cierpliwości i pracy, ale mam nadzieję, że tak podane wyniki jury (czyli moje) dostarczą nieco więcej emocji i radości laureatom. Oczywiście będą to wyłącznie wizualne fajerwerki pozbawione elementu losowego, bo decyzję podjąłem wcześniej. A tak naprawdę to wcale nie. Nie wiadomo. W przypadku tylko jednego zgłoszenia nagroda z automatu przypada chętnemu. Konsekwencją jest jak zawsze ban na kolejne trzy edycje. Ogłoszenie decyzji zaplanowałem tradycyjnie na okolice przyszłego weekendu. Generalnie polecam się nie ociągać ze zgłoszeniami i do czwartku zadeklarować. Później nie daję już gwarancji czy nie będzie za późno, bo lada moment mogę zamknąć listę zgłoszeń. Uwaga, kolejność zgłoszeń może mieć znaczenie - w sensie, że im wcześniej się zgłosisz, tym lepiej dla Ciebie, bo ja będę miał więcej czasu na docenienie kunsztu Twojego mema. Domyślnie lista zgłoszeń z automatu zamyka się w piątek o 23:59, chyba że podam w temacie inaczej. Standardowo jedyne czego wymagam od uczestników, to osobistego dopilnowania wyników konkursu, bo nikt ich nie zawoła - zwycięzca musi sam się do mnie zgłosić. Jeśli będzie się z tym za długo ociągać, to w ostateczności zostawiam sobie prawo przekazania nagrody komuś innemu. Powiedzmy, że takim deadlinem jest 96 godzin od opublikowania wyników. Wtedy mogę (ale nie muszę) zdecydować o przekazaniu nagrody. Nagrody bonusowe: Oczywiście każdy laureat oprócz nagrody będzie mógł wybrać sobie nagrodę bonusową. Lista może się okazać mocno nieaktualna, wszak nie wszystkie fanty są w moim posiadaniu (niektóre są wciąż u darczyńców, a możliwe, że już nimi nie dysponują). Więc w razie czego będziemy konsultować. Pewne nagrody (te, które mam u siebie) zaznaczyłem pogrubioną czcionką. Lista aktualnie zbanowanych (po każdej wygranej uczestnika obowiązują trzy edycje karencji; w nawiasie liczba konkursów do przeczekania). second (1) Snake_Plissken (1) MichAelis (2) Rozi (3)
  12. @Josh krótka recenzja Metal: Hellbringer Twojego autorstwa. To taki mały kącik na 1/3 strony, więc bez ekscesów i brak miejsca na obszerne opinie, ale zawsze to druk ;]
  13. No cześć. Trzecia sobota (i około dwa tygodnie) po premierze, więc jestem punktualny, bo lubię. Naczelny temat tego numeru to według wielu czytelników kwestia papieru, nowej-starej drukarni. Odniosę się krótko, bo… mi to w zasadzie obojętne. Mogę w pewnych okolicznościach preferować ten czy tamten papier, mogę zaciągać się zapachem świeżego numeru, ale koniec końców to są dla mnie sprawy drugorzędne. Czy kupię kolejny numer bez lakierowanej okładki? Oczywiście. Czy preferuję rzetelniejszą i bardziej terminową drukarnię, zamiast tej tańszej, ale kapryśnej pod innymi względami? No jasne, tym bardziej jeśli ma to w jakikolwiek sposób pomóc funkcjonować pismu w kolejnych miesiącach. Zdaję sobie sprawę, że prowadzenie tego biznesu to kwestia kompromisów i niektóre rzeczy jestem w stanie w pełni powierzyć ludziom siedzącym w temacie. Żaden ze mnie fetyszysta papieru. Więc PE przyjmę na każdym, nawet gdyby miał być gorszy, ale dzięki temu tańszy i lepiej się kalkulujący. Ale to tylko ja. Inni czytelnicy mogą być bardziej wybredni czy wymagający, może i słusznie, mają do tego niezbywalne prawo. Ja nie zamierzam udawać, że mi zależy na pięknych wydaniach, bo po lekturze PE i tak wędruje na kupkę czasopism, bez brandzlowania się. Natomiast są w moim numerze felery techniczne, których przy pierwszym przekartkowaniu nie zauważyłem. Niedostrzegalne i nieznaczne, ale jednak. Kilka stron naddartych, czasem seriami jedna za drugą. Przy nieostrożnym przewracaniu kartki mogą być podatne na głębsze uszkodzenia. Ewidentnie coś jest na rzeczy i chłop wycinający kolejne strony nożyczkami miał chyba gorszy okres. Ogarnąć defekty produkcyjne i będzie git. Lecimy z treścią. Newsy. Mary Kenney, będzie pracować w CD Projekt. Ojej. Dlaczego mam wyłącznie złe przeczucia? News o Wiedźminie 4 musiał być. Choć niepotrzebny i można go skrócić w jednym zdaniu: no robimy, za kilka lat może będzie gotowy. W przyszłych numerach proponuję kącik Wiedźmina 4 i niezmienny status: robi się. Martwi mnie trochę brak nowych wieści o Switchu 2 i PS5 Pro. Mam nadzieję, że za miesiąc wrócą ze zdwojoną siłą. Jaffe solidarnie wyjaśniony. Pogadać se może, ale no właśnie - czy on sam dzisiaj cokolwiek mógłby jeszcze dostarczyć? Bo chłop zaczyna trochę przypominać Jana Tomaszewskiego gamingu. Kojarzycie? Zabłysnął głównie jedny meczem, a całą resztę życia poświęcił na krytykowanie innych piłkarzy, nawet jeśli osiągnęli w swojej karierze dużo więcej, niż kilka udanych interwencji na linii bramkowej. Generalnie dział utrzymany w tematyce: gry jednych na sprzętach tych drugich. Horizon na Nintendo, Ghost of Tsushima na PC, gry z PS3 na Xboxach. Fanboye muszą to jakoś przetrwać, choć łatwo nie będzie. Tombi! w premierach. Niezmiennie polecam, bo znów nie mogłem się oderwać. Kocham tę grę. Dobre, bo polskie. Trochę incydent kałowy u Kroolika. Ja rozumiem, że ogłoszenie na wskroś żenujące i komiczne, ale Kroolik wojujący w obronie niewiast na swoim białym koniu jakoś mnie rozbawił. “To mogła być Wasza żona, albo córka!”. A co? Moja żona czy córka nie mają własnego rozumu przy lekturze oferty pracy? Oferty, która w klarowny sposób wylicza oczekiwania pracodawcy, nawet jeśli są one dziwaczne i nieoczekiwane? Wystarczy po prostu nie aplikować, nie ma tutaj żadnego drugiego dna czy podstępu. Każda rozsądna kobieta od razu ofertę pominie, bo raczej nie tego szuka w branży. A Kroolik używający takich sformułowań jak: “zjeb”, “megaprzegryw”, “seksizm”, to coś i kogoś mi przypomina. Concord. Rozbo trochę w moim odczuciu odleciał. Zachwyca się “fenomenalną stylistyką”, ale potem przyznaje, że postacie są mdłe i zaprojektowane są bez pazura. A w takiej grze postacie są wszystkim i co z tego, że otoczenie jest ładne, jak trzeba grać karykaturami bohaterów. Społeczność już w zasadzie wydała wyrok. W trakcie zamkniętej i otwartej bety gra na Steamie dobiła 2,4k graczy w peaku. Za darmo nikt w to nie chciał grać, a teraz wyobraźmy sobie ilu będzie chętnych zapłacić 170zł i znosić miktotransakcje (a gracze PC będą zmuszeni tworzyć konto Playstation, przed czym zwykle się bronią rękami i nogami). Jeśli nie nastąpi jakiś cud, to gra jest spóźniona kilka lat i martwa już na premierę. Będą jakieś pozorowane ruchy ze strony deveopera, ale nie wierzę w jakiekolwiek zapewnienia, bo Sony jest mistrzem w porzucaniu inicjatyw. PSVR2 koronny przykład. Tekken 8 i Lidia. Ile razy trzeba przejść tryb Arcade, by odblokować Lidkę? Że nie da się? Zapłacić trzeba? W Tekenie 3 się dało odblokowywać. Generalnie Tekken 8 powędrował u mnie już na półkę i będzie kręcony wyłącznie w trakcie kanapowego alkoholizowania się z kolegami, a na season/battle passy mam głęboko wywrócone. Ostatnio graliśmy z chłopakami, ale nie pamiętam kto wygrał, hehe. Gaming przechodzi do chmury. Kurde, znowu? To już trzeci albo czwarty raz w mojej karierze gracza, gdy gaming przechodzi do chmury. Przestałem się emocjonować czy też przejmować. Nawet jeśli gaming jaki znam umrze jutro, to i tak będę miał w co grać do końca życia. Tematy podejmowane przez Zabłockiego to klasycznie zupełnie nie to, czego szukam w piśmie. Autor chwilami posuwa się też do mało przemyślanych stwierdzeń, jak to, że plan Microsoftu na nową konsolę w 2013 roku (24h online, zakaz używanych gier, pobieranie danych w czasie rzeczywistym) “na papierze wydawał się genialny”. No nie. Nawet na papierze był beznadziejny, więc naprawdę nie wiem czego się spodziewali. No i jest gościnny występ Tadka Zooltara, aż mnie ciarki przeszły. Agregatory ocen. Już po samej tabelce widać jak rozjebany jest system ocen gier, gdzie 7/10 to już gra niewarta uwagi. Wynika z tego, że o ile filmy z 6+ wciąż zasługują na seans, tak gra musi dobić do 7+/8, by ledwo zasłużyć na taką rekomendację. I o ile dobrze pamiętam, to brak PSX Extreme na Metacritic to była jakaś głębsza sprawa, a nie tylko zbieżność nazw. Kiedyś chyba Butcher (a może Roger?) o tym pisał i tam były jakieś grubsze i dziwne wymagania, których nie było sensu spełniać, więc Butch temat olał (coś mi świta m.in. o regularnie aktualizowanej stronie internetowej z ocenami). Detali już nie pamiętam, a szukać mi się nie chce. W każdym razie przeszkód było więcej, niż już istniejące psxextreme.com, bo to jest pewnie do przeskoczenia, jeśli dodamy PL na końcu, hehe. Mad Max? Można brać, jak najbardziej. Generalnie polecam jebać Meta Score i nie przejmować się zbytnio. Mega Drive. Dżujo? Ten gościu, co jeszcze miesiąc temu w stopce był w Alei Zasłużonych, a teraz znów awansował na Zgreda? Domyślam się, że Perez czuwa, kłaniam się nisko. Bo Dżujo regularnie dostarcza dobrej, chwilami bardzo dobrej lektury. I znając życie przy takim nagromadzeniu faktów ktoś czepliwy mógłby wytknąć jeden albo więcej błedzików, ale co z tego, skoro czyta się Dżuja jak dobrą powieść literacką. Bez ekscesów i stylistycznych zawirowań, ale nie każdy autor ich potrzebuje, a niektórzy powinni wręcz unikać. Mega Drive? Nie moja konsola, choć zdarzało mi się ostatnio w ramach kącika retro zapoznać z kilkoma tytułami. Ecco the Dolphin obdarzył mnie traumą, więc od teraz jestem ostrożniejszy. Relacja z imprezy integracyjnej, Hyde Park, Headshot. Kurde, chłopaki pojedli, popili, pograli w Tekkena 3 (Konsolite pochwal się bilansem, Ty taki kozak!) Muttiego pamiętam jak w dziwnych spodniach odpierdalał Eddy’ego Gordo w Kąciku Bijatyk, więc dobrze wiedzieć, że żyje i się nie połamał. Chyba że coś mi się popierdoliło. Adamus piękna fotka. Nie dali kocyka? Wyglądasz na wyspanego to teraz won do domu. Roger tak zachlał, że nawet w HP się wstydził napisać. Ale rano wstał i wrócił do składania nowego numeru, bo na tym polega odpowiedzialność. Ural zalotnie szczypie Papkina. W Headshocie Konsolite poniekąd broni podwyżki GamePassa, ale przecież nie ma takiej potrzeby. To zawsze będzie opłacalne, zakładając, że grasz dużo i w różne tytuły. Żadne odkrycie. Dzieciakowi grającemu na przemian w Fortnite i Fifę opłacać się już nie będzie. Też żadne olśnienie. Wniosek? Ten sam co zawsze: każdy powinien indywidualnie ocenić czy mu się to opłaca. No i na deser Koso z polecanką Animal Well, co tylko potwierdza jakośc tej gierki. Warto. Recenzje. Solidna ta opinia Zabłockiego o Valorancie. Sensowna. Kilka istotnych zdań dla znających grę i szerzej dla nowicjuszy. Logiczne i rzeczowe, choć w grę nie grałem, więc może coś i umknęło. Tylko ten spis agentów niepotrzebny. Brzmi trochę jak Materiał Sponsorowany. Jeśli tak jest w istocie, to wypadało zaznaczyć, jeśli nie był sponsorowany, to... no właśnie, jest niepotrzebny. Te opisy kolejnych skilli na papierze mi osobiście nic nie mówią, regularni gracze mają już takie podstawy opanowane, nie wiem dla kogo i czemu miał służyć ten spis agentów. Aysnel w recenzji ZZZ nawet nie udaje, że chodzi o lolitki. Zboczek. Pix poruszył już temat recenzji dodatku do FFXIV, która jest najeżona “specjalistycznym słownictwem” i w jakimś sensie go rozumiem, choć docierają do mnie również argumenty drugiej strony. Ze swojej perspektywy chciałbym przeczytać recenzję szytą dla mnie, czyli laika w temacie, więc przede wszystkim zrozumiałą. Tutaj autorka postanowiła napisać opinię pod adresem graczy głęboko siedzących w grze, dla których nazewnictwo będzie intuicyjne, ale czy oni w ogóle potrzebują jakiejkolwiek zachęty? A recenzja przez taki a nie inny wydźwięk, nie ma szans zachęcić nowych graczy do ewentualnego zapoznania się z FFXIV, bo “o czym ona bełkocze?”. Przy okazji przypomniało mi to, że Kali uwielbia w swoich recenzjach wplatać angielskie określenia, choć z łatwością mógłby je zastąpić polskim odpowiednikiem. Ostatnio chyba jakoś złagodził podejście, bo już mnie tak nie rażą te jego wtrącenia, albo się uodporniłem. Ja pierdole, Zax znowu się piekli o to, że komuś podobała się gra, która jemu się nie podoba (Dungeons of Hinterberg). Chłop zaskoczony, że gry dostają różne oceny i dla jednego to będzie 9, dla innego 4. Niech się ogarnie i skupi na sobie zamiast oglądać na innych, bo jego regularnego narzekania na recenzentów (często nieistotnych no-name’ów) już nie da się czytać. Od wytykania chybionych ocen jesteśmy tu my, gracze i czytelnicy, hehe. Profesjonalni recenzenci powinni się skupić wyłącznie na sobie i własnych odczuciach, nawet jeśli nie da się ich wybronić. Tym bardziej, że Zax też ma swoje za uszami w kwestii dyskusyjnych ocen. Konsolite narzeka na jakość niektórych gier podrzucanych mu przez Rogera, a naczelny się poświęca i gra w My Little Pony, Świnie Pepy i inne Psie Patrole. Kto ma więc gorzej? Widać, że wakacyjny miesiąc, skoro tytuł Gry Miesiąca zgarnia walking simulator. Z rzeczy przyciągających uwagę i wędrujących do mojej listy pt. “Nie zapomnij o tych grach, jak się trafi okazja” to z pewnością SCHiM i Kunitsu-Gami, może Conscript. Turtlesy i Deadlink niby też, ale z rogalikami to jestem bardzo ostrożny i potrafię się skusić tylko na najlepsze. Nie ma czasu i zapału na ledwie dobre. Retrorecenzja. W sumie zachęcający ten tekst, ale kurwa, kogo ja oszukuję, pewnie i tak nie zagram, bo z samego PS1 i tak mam większe i bardziej wstydliwe zaległości. Z Alienów to choćby wspomniane Resurrection. Jak z moim stosunkiem do podgatunku? No kurde, gdyby boomer shooterów nie było wśród FPSów, to ten gatunek straciłby wiele uroku. Uwielbiam sobie urozmaicać, nadrabiam stare Doomy, Kłejki, czasem sięgnę po współczesne boomer shootery, biegam, skaczę strzelam bez liczenia amunicji, czego więcej do szczęścia trzeba? Dwie szybkie misje i lulu. Tylko wspomnianych sekretów ukrytych za ścianami nie lubię, bo gameplay wtedy polega na bieganiu z mordą w teksturach i kompulsywne duszenie guzika, bez sensu. Publicystyka. Gadu-Gadu. Pierwsze czego szukałem na stronach, to czy jest ikonka <sex>. Jest i to GIGANTYCZNA xd Ech, wysyłało się. Przy okazji, jedynymi prawilnymi emotkami są te klasyczne (na ostatniej stronie artykułu), bo te unowocześnione to ŻENADÓWA. GG to taki temat, że każdy z nas ma z komunikatorem dużo prywatnych wspomnień i sentymentalnych momentów, ale globalnie to nie ma się z czym rozwijać, bo trudno o porywającą opowieść. Ot, GG przechodzi z rąk do rąk, dorzucamy kilka anegdotek i nagle temat się wyczerpuje. Reszta to rzeczy osobiste i czasem wręcz wstydliwe, co? No i tego Stefana od Interii to w ogóle nie kojarzę. Universal Studios. Komodo dowiózł. Tyle dobroci, tyle atrakcji, tyle głupkowatych fotek. Co ja więcej mogę dodać, do czego ja miałbym się przyczepić? Pozostaje mi tylko pochwalić i dodać że zazdroszczę. Największy żal miałbym do tego, że współczesny Jurassic World zastąpił atrakcje z klasyka 1993 (jestem tak stary, że byłem na tym w kinie). Rozumiem, ale i tak żałuję. Highlander. Czekałem aż z tekstu wyskoczy Tom Cruise, ale nie było go. To na pewno dzieło Ostasza? Z nadrabianiem filmów jest taka zaleta, że nie wymaga to tyle czasu i zaangażowania, co nadrabianie gier. Nieśmiertelnego ostatnio oglądałem pewnie z 20 lat temu, albo i dalej, więc pewnie się skuszę. Bo wtedy mnie porażał atmosferą. Shaolin. Celebryci wśród mnichów. To jest w ogóle interesujące zagadnienie i potrzeba umiejętnego, delikatnego balansowania między chęcią skapitalizowania (summon Marcellus) i skomercjalizowania klasztoru, przy jednoczesnym zachowaniu jakichś granic, aby Bóg nie strzelił focha. I tak nie prześcigną naszych księży, często bezwstydnie biorących koperty za coś, czym powinni się bezinteresownie zajmować w ramach powołania. Adamus standardowo sobie nie żałował i na tych sześciu stronach wyciska ostro wątki i choć nie jest to temat, na który czekałbym z wypiekami na twarzy, to po lekturze i tak musiałem mlasnąć z zadowolenia. No i kurde ten mały łysol z Avatara to już zawsze będzie mi się kojarzył z memem, nie mówcie, że nie: Bohaterowie kina akcji lat 80. i 90. Haha, Kochaniec pewnie chciałby wyczerpać temat na raptem czterech stronach, ale tyle to ledwie by wystarczyło na wstęp. Tyleż ambitne, co karkołomne zadanie. Czy może więc dziwić, że po lekturze czuję potężny niedosyt? W tych herosach kina akcji jest taki potencjał na sentymentalną podróż, że wystarczyłoby na cały cykl i każdy z nich zasługuje na własne cztery strony, tymczasem mamy próbę stworzenia prasowego odpowiednika Niezniszczalnych i pomieszczenia wszystkich tych umięśnionych PNIAKÓW w ciasnej piwnicy. Czyta się klawo, bo na tych chłopakach się wychowałem, więc złego słowa nie napiszę, ale mało tego, zbyt ogólnikowo, wybiórczo i może nawet losowo. Final Fantasy Tactics. Widać, że Kubica interesuje się tematem tej gry nie od wczoraj, pewnie mógłby sobie żywo podyskutować z naszym @łom, bo ten przechodzi FFT chyba co miesiąc, a co gorsza tu i tam mnie podszczypuje i molestuje, bym się nie poddawał i też przeszedł. Póki co mam przed sobą czwarte podejście. Kiedyś próbowałem jeszcze na PS1, ale nie siadło. Potem próbowałem emulować, ale odpuściłem po 2-3 godzinach. Ostatnio w ramach forumkowego Kącika Retro odpadłem po kilkunastu godzinach, więc jest progres! Następnym razem się z pewnością uda, tylko muszę wyczuć odpowiedni moment, bo nie potrafię w to grać z doskoku. Kubica bardzo umiejętnie dołożył trochę suchego drewna do mojego zapału, zresztą już parę razy tłumaczyłem, że to mój ulubiony typ publicystyki - skupiony na jednym, konkretnym tytule i wyczerpujący temat praktycznie do dna. Artykuł czytało się kapitalnie, choć jednocześnie przyznaję, że ten o Vagrant Story był lepszy i ciekawszy. Niemniej i tak rewelacja. Silent Hill 2. Uch. Znów muszę być surowy. Przede wszystkim materiał wydaje się pospieszony i mógłby się ukazać bliżej premiery rimejku, no ale może były jakieś powody, nie wiem. Najgorzej, że Grabarczyka znów nawiedziły dawne demony, tak jakby się czaiły w tym miasteczku i czekały, aż autor je ponownie odwiedzi. Jest chaotycznie. U Krzyśka zawsze trochę było, ale tym razem mam takie odczucie, że za bardzo chciał dostarczyć materiał wyjątkowy. I chwilami przedobrzył. Już na starcie mało intuicyjnie operuje datami, raz twierdząc, że Team Silent istniał od 1996 roku (to się zgadza), ale dwa zdania niżej sugeruje w treści: Może jestem głupi (no, najmądrzejszy z pewnością nie), ale z tego fragmentu wyciągam wniosek, że Team Silent powstało w 1999 roku, co prawdą już nie jest. Przy okazji “przestawianie zwrotnicy” ma przynajmniej jeszcze jeden epizod w tekście, a potencjał tego rodzaju metafory wystarcza tylko na jeden występ. Cała lektura idzie jakoś opornie i nieprzyjemnie, może miała oddawać atmosferę miasteczka, jeśli tak, to w sumie się udało. Treść jest przeładowana wyszukanymi, fikuśnymi słowami, co dodaje jej walorów literackich, ale tworzą one trudne do intuicyjnego rozwikłania zdania. Kto tak mówi? Ambitnie, mądrze, ale czy czytelnie? Pomijam już podwojony “artystyczny”, który najzwyczajniej w świecie nie wygląda dobrze. A to tylko jeden wybrany fragment, ale nie jest on jedyny, bo Grabarczyk potrafi napisać kilkanaście fajnych, lekko płynących zdań, a potem zrzuca taką słowną kluskę i czytelnik się musi namęczyć, aby ja przełknąć. Generalnie mam wrażenie, że wrócił Grabarczyk sprzed dwóch, trzech lat, mam nadzieję, że to tylko epizod. Czasami po prostu warto coś wyciąć, coś innego uprościć, złagodzić i przekazać z gawędziarska swadą, “na chłopski rozum”, aby czytelnik nie musiał się z tym zmagać niczym z prawniczym pismem. Extreme Plus. Pix już w temacie nie żałował słów krytyki Zabłockiemu i do czasu lektury zdążyłem już o tym zapomnieć, a potem rzuciły mi się w oczy niektóre tezy autora i też zacząłem się zastanawiać skąd je wytrzasnął. Na przykład to, że Uncharted uratowało Sony przed zagładą. Powtarzam: ZAGŁADĄ. No nie była to wyjątkowo udana generacja dla Sony, ale kurde, do zagłady to było jeszcze daleko. Druga teza: za sprawą Eleny i Chloe kobiety zaczęły częściej sięgać po gry, masowo kupując Uncharted 2. Nie wiem jak to obliczył, ale pewnie tym samym kalkulatorem, na którym odejmował dni do zagłady Sony. Ze stwierdzeniem, że Drake aparycję (czyli wygląd zewnętrzny) zawdzięcza w pełni Nolanowi Northowi też można dyskutować. Ale największy feler tego Plusa to fakt, że po prostu mało w nim samej Amy Hennig. W pewnym momencie robi się to Plus o Uncharted, a obecność Amy ograniczona jest do zdawkowych zdań w stylu “odpowiadała za…”. Nawet jakichś ciekawych materiałów graficznych brakuje i miejsce zapychane jest obrazkami z Uncharted, a gościnnie pojawia się nawet Druckmann, hehe. Ogólnie słabo. Hennig najwyraźniej okazała się za mało pojemną bohaterką, by wypełnić nią tych kilka stron i trzeba było się ratować gierkami, o których czytaliśmy już wielokrotnie. Do tego dorzucam czasem dziwne i naciągane wnioski autora, więc werdykt brzmi: rozczarowujący tekst. BAKA. Konsolite nie daje za wygraną, więc ja też nie mogę i napiszę, że przeczytałem kącik. I podoba mi się urozmaicenie tematyczne, ale Crunchyroll jest płatne, a ja pomału wycofuję się z wszelkich serwisów streamingowych, bo i tak nic nie oglądam xd Ale mam dla Ciebie wyzwanie. Z racji, że w zasadzie został mi tylko dostęp do Amazon Prime, to chciałbym, abyś w przyszłości coś mi z tego serwisu polecił. Dasz radę coś wygrzebać? Felietony. Zax klasycznie skupia się na tym, na czym nie powinien. Chciałby polecić Mechwarriora 5, ale zamiast tego nurza się w bagienku recenzentów i graczy, którzy “się nie znają”. Tylko Zax się zna, inni Mechwarriora 5 nie docenili, więc chuj nie recenzenci. Bo "dodatek standalone nie wywołuje żadnych emocji", więc branża chujowa. Gracze chujowi, bo grają w AAA, a nie Mechwarriora 5. Ech, a wystarczyło po prostu poświęcić felieton Mechwarriorowi 5 i przedstawić grę czytelnikom, ale najwyraźniej potrzeba pokazania własnej wyższości i ego sigma gamera znów wzięły górę. Marcellus chyba chory jakiś. Gdyby nie fakt, że znęca się nad tym, na co miliarderzy wydają swoje fortuny (a mogliby oddać biednym), to pomyślałbym, że to nie on w tym miesiącu pisał felieton. Swoją drogą metoda Techlandu całkiem skuteczna na “miękkie” zwolnienia, czyli jak okroić personel, bez mówienia im tego wprost. Zostaną najbardziej oddane jednostki. Sprytne! Piechota romansuje z Lorelei i Animal Well (plus wspomina o Outer Wilds!) i wcale mu się nie dziwię, bo to dwie z tych niezapomnianych gier 2024 roku. O obu już wyczerpująco pisałem w forumkowym temacie “właśnie ukończyłem” i nie żałowałem zachwytów, nie żałowałem też żadnej godziny spędzonej w objęciach tych gier, bo wynagradzały wspaniale. Jedynym problemem Lorelei jest w zasadzie brak replayability, więc można ją przeżyć wyłącznie raz. Ale za to jak! Mazzi w tym miesiącu bardzo miły w lekturze, takiego trochę osobistego Mazziego lubię. Sam znajomość angielskiego zawdzięczam głównie grom, a jak poszedłem do liceum (w podstawówce miałem niemiecki) to… byłem jednym z najlepszych w klasie, jadąc na czwórkach i piątkach, a to w zasadzie wyłącznie dzięki dziesiątkom godzin spędzonych w grach (jRPGi były już grane namiętnie). Pewnie, Mazzi nie odkrywa niczego nowego, ale potrafiłem się z jego motywacjami utożsamiać. Roger z rozrzewnieniem wspomina kolejne pisma, które nie mogły przetrwać. Swego czasu to był istny obłęd ile tego papieru się kupowało. Czasopisma, komiksy, cały miesiąc na okrętkę się coś czytało i ciągle było mało, szaleństwo. Zostało z tego niewiele. Komiksy przypominają książki (i kosztują krocie, więc nie są już tak przystępne dla dzieciaków), pisma wiadomo. Z jednej strony chciałoby się powrotu tamtych wydawnictw, z drugiej wiem, że już bym nie miał czasu wszystkich przeczytać. Playboy? Nie. Ale koledzy w wojsku mieli numery, więc czytałem z nudów za darmo, hehe. Tylko posklejane strony to nie jest rzecz, którą cenię w magazynach. Głos Ludu. Ciekawe czy @Josh zdaje sobie sprawę, że został wydrukowany w piśmie. Tak sobie myślę, że zapewne wielu autorów o tym nawet nie wie (bo nie czyta PE) i postanowiłem, że każdorazowo zawołam zainteresowanego, aby miał jeszcze okazję kupić numer ze swoją recenzją (albo jej skróconą do meritum wersją). A być może czasopismo zyska nowego czytelnika? Kącik Kmiota w sumie solidny, ale tym razem może być skromniej, bo recenzje w #323 zawodzą i nie ma się nad czym znęcać, hehe. Listy w sumie zostawię, bo musiałbym się powtarzać. Raz jest lepiej, innym razem gorzej, ale w tej formie i zaangażowaniem pewnego sufitu HIV nie przebije. I na tę chwilę wygląda, że drama z Mateuszem W. przeszła bez większego echa. Tylko Ural coś wspomniał w Hyde Parku, reszta olała temat, tylko nie wiem czy to kwestia terminów, czy wszyscy uznali, że nie warto roztrząsać. Bo w sumie nie warto. Niektórzy chcieliby, aby PE “dorosło”, spoważniało, ważyło każde słowo, ale to nie jest metoda. Nigdy nie była. To spirala śmierci, bo z wolna zabija tę dziecięcą pasję i energię, która jest niezbędna do takich projektów. Wiadomo, że DOROŚLI ludzie nie grają w gierki wideo, więc dlaczego ktokolwiek miałby chcieć, aby autorzy pisma o grach w pełni dorośli? Niech mają w sobie tę nutkę beztroski, łobuzerstwa, wkurzają nudnych dorosłych, bo potrafią się bawić i cieszyć życiem, zamiast popadać w rutynę bezbarwnego życia. Niech mają swoje hobby i swobodnie o nim piszą, dzieląc się pasją z innymi. Bawcie się tam w tym PE grami, jarajcie się nimi i nie dajcie sobie wmówić, że robicie to źle.
  14. Jako że Rozi najwyraźniej postanowił zgarnąć plusy w Zakupach Growych, zamiast pochwalić się tutaj, to dla jasności oficjalnie oznajmiam, że laureat w ramach nagrody bonusowej wybrał sobie książkę "C64. Polskie piksele w grach", której sponsorem jest @Dud.ek Gratuluję i dziękuję.
  15. Co Ty gadasz. Wrzucasz śmieszny obrazek (nie musi być nawet autorski, z internetu styknie) i plusy lecą. Czekam aż Zakupy Growe się przeniosą do statusów.
  16. Zwycięzca odezwał się do mnie na PM dzisiaj, paczka już zapakowana, więc porzućcie nadzieję. Bzduras, dawno niczego nie wygrałeś, co? Będą z cztery edycje temu. Musi swędzieć.
  17. Kmiot

    Balatro

    @Kosmos jeszcze chyba nie było premiery, są tylko preordery (np. na Perfect Blue). Premiera pudełka przewidziana na 17.09.
  18. O nie, żartują z wirtualnej postaci, dlaczego nikt nie reaguje? @kr4wi3c szukasz guza?
  19. Kmiot

    własnie ukonczyłem...

    Wario: Master of Disguise [NDS] Wytargałem swojego 3DSa z pudła, naładowałem baterię, wbiłem do menu konsolki, które z automatu ożywiło sentymentalne wspomnienia, wrzuciłem karta w paszczę i kliknąłem stylusem w ikonkę Wario. Trochę na fali ogrywanego nie tak dawno temu Wario Land 4, kupiłem Wario z NDSa, nie do końca wiedząc, na co w zasadzie liczę. Chyba po prostu chciałem więcej Wario, by sobie wyrobić jakąś szerszą opinię o cyklu. No i najwyraźniej wyrobiłem, choć nie na taką liczyłem. Przede wszystkim Wario: Master of Disguise wydaje się przegadany. Bardzo przegadany. Mógłbym to zrozumieć, gdyby stopień skomplikowania intrygi usprawiedliwiał potrzebę wyjaśniania jej w szerokich dialogach. Ale Kojima to nie jest. Tutaj Wario, jego różdżka i towarzysze potrafią pierdolić o niczym co kilka ekranów. Owszem, zdarzy im się udanie zażartować, ale przez większość czasu to smuty, które #nikogo. Niewiele gier mnie do tego zmusza, ale tutaj fragmentami dusiłem START, by całkowicie przewinąć scenkę. No dobra, a jeśli już przewiniemy wątki fabularne, to co nam zostaje? Gameplay intensywnie uzależniony od miziania dolnego ekranu konsoli. Lewą ręką w zasadzie tylko kierujemy postacią obsługując d-pada, gdzie góra odpowiada za skok, dół za kucnięcie, a prawo-lewo za poruszanie się - zgadliście - w prawo i lewo. Całą resztę akcji wykonujemy stylusem odpowiednio pukając i miziając dolny ekran. Wszelkie ataki, strzelanie, interakcje z otoczeniem uzależnione są od stylusa, a w późniejszej fazie dojdzie również dmuchanie w mikrofon, więc musiałem w trakcie gry wyglądać strasznie głupio. Istota rozgrywki polega na tym, że Wario potrafi się wcielić w kilka (8) postaci, a każda dysponuje własnymi umiejętnościami oraz atakami. Oczywiście są one nam udostępniane metodycznie wraz z postępami, aby nie przytłoczyć początkującego gracza. Wcielenie zmieniamy rysując prosty kształt na ekranie, niektóre z tych form uzyskują w trakcie gry apgrejdy, więc wachlarz ruchów stale się powiększa. I o ile na papierze to brzmi może i fajnie, tak w rozgrywce potrafi sprawiać problemy, a nawet frustrować. Bywa, że gra dziwnie interpretuje nasze bohomazy - czasem precyzyjnie nakreślone okręgi nie zalicza do udanych, innym razem próbując naszkicować kwadrat gra uznaje, że wyszedł nam okrąg. Próbując narysować skrzydła, wychodzi nam ogon, a już naszkicowanie serduszka to prawdziwa loteria. Przez większość czasu gra w Wario: Master of Disguise to walka z systemem rozgrywki i niepewnością, czy gra rozpozna nasze intencje. Czasami maźniemy coś od niechcenia i wejdzie perfekcyjnie, innym razem cyzelujemy szkic, a gra i tak pokaże nam figę z makiem. Rysuj jeszcze raz lamusie. Szczególnie bolesne bywa to w starciach z bossami, bo ci wymagają stałej rotacji wcieleniami, więc mazania po ekranie jest sporo, a nie zawsze wiadomo czego gra od nas oczekuje. Walka z delfinem to mi się będzie śniła przez kilka nocy, choć dopuszczam możliwość, że czegoś w niej nie ogarnąłem (ale i tak w końcu wygrałem). Ach, byłbym zapomniał. Każda próba otwarcia skrzynki wiąże się tutaj z mini-gierką. Tych jest kilka rodzajów i najwyraźniej każdorazowo się losują. Niektóre są więc banalne i bezrefleksyjne jak kolonoskopia Frostiego, inne potrafią frustrować wyżyłowanym limitem czasowym, albo koniecznością ostrego dziobania ekranu, przed czym miałem opory, bo zwykle delikatnie się obchodzę ze sprzętami (pomimo folii ochronnej na ekranie). Mini gierki mają one kilka poziomów trudności i intensywności, ale i tak nudzą po 2-3 razach. Baza gry zawiera 10 epizodów, a każdy z nich oferuje małą mapkę w metroidovaniowym sosie i więcej tu eksploracji, niż platformowania. Tu i tam możemy poszperać w poszukiwaniu dodatkowych skarbów, istotne dla progresu umiejętności są zaznaczone na mapie (pomarańczowy kolor pomieszczenia), więc niczego ważnego raczej nie ominiemy, a te mini-światy czyści się dość przyjemnie, pomijając nieliczne fragmenty, gdzie nawał przeciwników i wypadających z nich łakoci powoduje drastyczne spadki klatek animacji. Po ukończeniu gry dostajemy dostęp do kilku wyzwań czasowych (na znanych już poziomach), a zaliczenie ich prawdopodobnie skutkuje True Endingiem, ale pewności nie mam, bo te czasówki olałem. Czyli tak. Idea gry mi się podoba. Małe, metroidvaniowe poziomy? Pyszne. Zmiana wcieleń i co za tym idzie - umiejętności? Sensowne. Mini gierki? Ok, gdyby nie fakt, że często są zakałą niepotrzebnie pożerającą czas (szczególnie pod koniec gry). Nawet pomysł, by ciężar rozgrywki oprzeć na mazaniu i dziobaniu dolnego ekranu mógłbym w teorii docenić, ale realizacja pozostawia nieco do życzenia, po jakimś czasie zwyczajnie stając się męcząca i irytująca. No i trudno jest trzymać konsolę w jednej ręce sterując postacią d-padem (precyzyjne skoki!), a drugą ręką kreśląc nie zawsze proste kształty stylusem na dolnym ekranie. Najwygodniejszą opcją jest po prostu położenie konsoli na czymkolwiek. To gra niebanalna koncepcyjnie, ale mam wrażenie, że aż za duży nacisk położyła na operowanie stylusem, przez co zwyczajnie frustruje zamiast bawić. Nie zostanę fanem. Hot Wheels Unleashed 2: Turbocharged [PS5] Współczesne wcielenie Micro Machines powraca i spełnia oczekiwania jeszcze lepiej od poprzedniej części. Po kolei jednak. Będziemy śmigać barwnymi resorakami po finezyjnie zakręconych trasach. Autek jest od chuja i jeszcze trochę, bo już bazowa gra dostarcza ich prawie 150, a są jeszcze przecież tematyczne i płatne pakiety DLC (np. Szybcy i Wściekli). Jest więc w czym wybierać, a w stosunku do części pierwszej twórcy dodali całe kategorie Monster Trucków i motocykli. Wiele modeli przeniesiono żywcem z “jedynki”, ale przecież trudno oczekiwać, aby miało niektórych kultowych autek w ogóle zabraknąć. Muszę również dodać, że rewelacyjna jest opcja tworzenia własnego lakierowania resoraków. Chwilami w głowie się nie mieści, jakie małe cuda artyzmu potrafi tworzyć społeczność. Każde lakierowanie możemy ściągnąć i zaaplikować na swoje autko, więc nawet nie musimy tkwić w kreatorze, a zamiast tego wziąć jakiś gotowy wzór. Bywają pocieszne. Trasy? Około 50 starannie zaprojektowanych i wykreowanych przez twórców. Wszystkie znajdują się w pięciu środowiskach: pole mini golfa, muzeum z dinozaurami, salon arcade, stacja benzynowa i przydomowy ogródek. Trudno im cokolwiek zarzucić. Wiją się fantazyjnie, wykorzystując różnorodne powierzchnie, w tym magnetyczne pozwalające zasuwać po ścianach czy sufitach. Do tego liczne pętle, skocznie, przeszkadzajki w postaci rozrzuconych zabawek czy innych przedmiotów użytku codziennego. Potrafią się satysfakcjonująco przeplatać i raz popylamy do góry kołami po suficie, by po chwili śmigać po dywanie, albo kanapie, a z niej wskoczyć do wentylacji, z której wypadamy na stół kuchenny i wszystko w pełnym gazie, a konstrukcje tras chwilami pozwalają na pewną kreatywność w wynajdywaniu skrótów, więc warto mieć oczy wokół głowy i czasem ciąć zakręty. A wszystko to prezentuje się naprawdę zacnie. Kolorowo, błyszcząco gdzie trzeba. Śmiga bez zająknięcia, środowiska przyciągają wzrok, zadbano nawet o takie detale, jak widoczne odciski palców na trasach czy resorakach. Urocze. Wspominałem, że jest też kreator tras i dziesiątki ciekawych propozycji od społeczności? Wspominałem. W stosunku do poprzednika rozszerzono nasz wachlarz ruchów. Przede wszystkim dodano skok i sama umiejętność przeskoczenia niektórych przeszkód otwiera przed nami liczne możliwości. Do tego możemy taranować bokiem przeciwników i strącać ich z ciasnej trasy (oraz korygować tor lotu gdy znajdujemy się powietrzu!), jak również korzystać z tunelu aerodynamicznego, który za sobą zostawiają. Wszystko to znacząco dynamizuje rozgrywkę, na tyle, że gdy w ramach testów włączyłem pierwszą część, to od razu odczułem braki (tam mieliśmy do dyspozycji tylko boost + drift) i wszystko wydawało mi się takie biedne, mało agresywne. Jest kampania fabularna. Ma nawet proste, komiksowe wstawki, ale to krindżówa, że aż ściska w chuju. Biorę jednak pod uwagę, że to gra kierowana do dzieciaków bawiących się resorakami, więc nawet nie wiem czego oczekiwałem. Poza tym kampania oferuje prawie 100 różnorodnych wyzwań - od zwykłych wyścigów, przez próby czasowe, eliminator (cyklicznie ostatni w stawce odpada), jazda na orientację (brak trasy, zaliczamy tylko kolejne punkty kontrolne) czy wreszcie wyzwania driftowe. Te ostatnie najbardziej potrafią dać w kość i wymagają niemałego opanowania. Są też pojedynki z bossami, a po pokonaniu całej fabuły otwiera się nam dostęp do dodatkowych, dużo trudniejszych wyzwań bonusowych. Generalnie jest co rzeźbić, to na pewno. Wady? No jest kilka. Muzyka do wyłączenia po kilku przesłuchaniach. Słyszę w tym niewykorzystany potencjał i marzy mi się jakiś synthwave w stylu Horizon Chase, ale nie dla starego gracza to, dla dzieciaków mamy radosne plumkanie tylko momentami wpadające w ucho. Jest też kilka innych nietrafionych decyzji, jak uwzględnienie w statystykach pojazdów “hamowania”. Po co, skoro w tej grze się nie hamuje i całośc trasy pokonuje na pełnej piździe? Nie wiem. Możemy również upgrade’ować nasze auta, a raczej je modyfikować, bo przyrost jednej statystyki zawsze okupiony jest spadkiem drugiej, więc w sumie korzystałem rzadko. No i klasycznie rubberbanding potrafi odebrać smak życia, gdy przez trzy okrążenia zapierdalamy jakby jutra miało nie być, potykamy się na ostatnim zakręcie i cała stawka nas wyprzedza w oka mgnieniu. Niefajnie, bo jak zwykle promowana jest zachowawcza jazda, a przecież to radosny racer arcade i chciałoby się poszaleć. Dużo mniej ciekawy i satysfakcjonujący jest też nowy system lootu. W “jedynce” otrzymywaliśmy paczki z nowymi resorakami i była ta dziecięca podnieta “co nam wypadnie”. Teraz autka musimy sobie kupować za gromadzoną walutę i tamta przyjemność oraz niespodzianka już nie wróci. Niemniej Hot Wheels 2: Turbocharged! to zauważalny progres w stosunku do poprzedniczki i jest grą zwyczajnie lepszą. Polecam, jeśli macie ochotę sobie beztrosko pojeździć bajecznymi resorakami po ogródku, albo między taboretami. Pizza Possum [PS5] W ramach bonusu mam gówno-gierkę. Kosztującą tyle co zgrzewka piwa (i to byle Tyskiego). Cena w sumie usprawiedliwiona, bo Pizza Possum pod względem zawartości oferuje niewiele. Jedna mapa, na której sterując żarłocznym oposem mamy za zadanie zjeść jak najwięcej porzuconego jedzenia. Jednak nie możemy tego robić bezkarnie, bo tu i tam trafimy na stróżujące psy, które gdy nas zobaczą, to ruszają w pościg. Więc musimy się obżerać, ale też rozglądać za strażnikami. Progres blokują kolejne bramki, do których klucz otrzymamy dopiero, gdy najemy się do syta. I tak wspinamy się coraz wyżej, by na koniec zjeść największą pizzę świata i zagarnąć koronę. Celem ostatecznym jest zjedzenie pizzy trzykrotnie z rzędu, bez złapania przez psy. Każde kolejne podejście jest trudniejsze (więcej strażników). Jeśli nas chwycą, wracamy na sam start (ale znów jest łatwiej), więc jest w tym sumie element rogalika. Kolejne podejścia ułatwiać nam będą odblokowywane ulepszenia i przedmioty. Ale na to trzeba czasu oraz pochłoniętego jedzenia. Boost szybkości, rzucane za siebie blokady, aby spowolnić pościg, bomby dymne, przebranie się za psa, to tylko kilka pierwszych możliwości. Niektóre są szalenie zabawne, jak ta z rzuceniem psom gumowej kości, za którą grupa pościgowa radośnie biegnie wydając przy tym urocze dźwięki zadowolonych zwierzaków. W ogóle udźwiękowienie tej gry zasługuje na specjalne wspomnienie, bo bawi niezwykle. Goniące nas psy piszczą komicznie “Possum! Possum!”, nasz opos rechocze niecnie, gdy uda się zmylić pościg, wszystkiemu przygrywa jazzująca muzyka reagująca na wydarzenia - gdy jest pościg to przyspiesza, gdy spokojnie plądrujemy to tylko plumka. Warstwie dźwiękowej nie potrafię nic zarzucić i bawiła mnie przez te kilka godzin niezmiernie, bo tyle powinno zająć pełne ukończenie gry. Grafika? Tak samo komiczna i miła dla oka, a przy tym całkiem przejrzysta, jeśli ogarniemy podstawy. Ta niepozorna gierka ma jednak jedną, rewelacyjną zaletę. Kanapowy co-op. Bo do naszego oposa w każdej chwili może dołączyć drugi gracz sterujący równie żarłocznym szopem i wspólnie plądrować okolicę z porzuconego jedzenia. Całość dzieje się na jednym ekranie, ale jeśli nasze postaci się rozdzielą, to wjeżdża płynniutki split-screen. Jest o tyle łatwiej, że w przypadku gdy psy schwytają jednego gracza, to drugi może go uwolnić. Co więcej, dwóch graczy może zadowolić się jednym padem, bo mechanika gry jest na tyle prosta, że do obsługi postaci wystarczy jedna gałka i spust. Pizza Possum doskonale nadaje się do spontanicznego włączenia podczas kanapowej sesji i nie jest wykluczone, że zdążycie go nawet ukończyć, zanim się znudzi. Prosta, dynamiczna, zabawna. Czego chcieć więcej od gówno gierki?
  20. Klasycznie: nie wołamy zwycięzcy, który powinien dopilnować wyników samodzielnie. Potem zapraszam go na PM w celu ustalenia adresu wysyłki (preferowany kurier InPost albo paczkomaty) oraz wyboru nagrody bonusowej (opcjonalne). Dziękuję wszystkim za udział i tematyczne memesy.
  21. Kmiot

    Helldivers 2

    https://www.videogamer.com/news/helldivers-2-01-001-002-patch-notes-bring-the-escalation-of-freedom-update/
  22. Nie pisze w zasadzie. Nie wychyla się, jak na szarą eminencję przystało. Czasem doda jakiś jednozdaniowy komentarz do newsa, sporadycznie napisze jakiegoś newsa, relację z prezentacji gry, albo jest kierowcą ekipy. Tak że spokojnie. Grucha działa na zapleczu i nie rzuca się w oczy. Nie tylko ze względu na swoje rozmiary.
  23. Grucha to szara eminencja PE. Otwórzcie oczy.
  24. Grzybiarz rozsierdzony po tej ostatniej dramie. Trzeba uważać na słowa i go nie podkręcać.
  25. I takim oto sposobem Alocha stała się nieoficjalną maskotką PE. Outstanding move. To chyba ten słynny efekt Maryli Rodowicz. Czy to o inną piosenkarkę chodziło.
×
×
  • Dodaj nową pozycję...