Django, album nie był nagrany przed wypadkiem, tylko prace przed nim się rozpoczęły. Całość nabrała właśnie takiego charakteru przez to wydarzenie. Nick sporo zmienił, dodał, dopisał już po. Mniejsza z tym. Miałem się już wcześniej odnieść i cholera, jakoś nie mogę. Słucham sobie po raz wtóry choćby i teraz i ten album jest jakoś właśnie szczególnie osobisty, nie potrafię określić swojego stanowiska. Dla mnie jest trochę trudny, tak prostu, że aż czasami nazbyt złożony. Mam wrażenie, że Ellis powinien przestać pić tyle za mocnej herbaty, bo w gruncie rzeczy przez niego muzyka zespołu zaczyna się robić tym, nad czym spuszcza się najtmer w rap kontra metal. Tylko mu o tym nie mówcie, bo tu przyjdzie. Nie wiem. Ja mam wrażenie, że to idzie coraz bardziej w słuchowiska radiowe, niż w rzeczywisty, kolejny utwór, płytę itd. Czy to źle? Też nie wiem. Ale liczę też na to, że usłyszę jeszcze Cave'a w, jakby to powiedzieć, klasycznej kompozycji. Rozumiem, że teraz ten album po prostu inaczej wyglądać nie mógł. Jakiś czas temu czytałem gdzieś, że Nick powiedział coś w stylu, iż nic, tak jak ta strata, nie wpłynęło tak źle na jego kreatywność. Pewnie ma rację, skąd komu innemu to wiedzieć i oceniać. Jak dla mnie to on potrzebuje teraz bardziej takiego Harveya niż Ellisa. Takie rzeczy już nigdy nie będą miały miejsca. Niemniej muzycznie idą nie do końca w stronę, którą bym wolał. Za dużo w tym wszystkim takiego zdziadziałego i wiecznego eksperymentu, jęków, trzasków i uderzeń w we wszystko, co tylko znajduje się w studiu. Tak jak poprzednio całość trzymała wspaniałą melodię równocześnie zachowując obraz jakiejś spójnej, ciągłej opowieści, tak tym razem panowie za mocno odjeżdżają w jakiś muzyczny niebyt. Nie, nie panowie. Tu bezczelnie słuchać, że nad całą to muzą siedział głównie Warren. Nie jestem już do tego tak przekonany. Mam nadzieję, że to przez sytuacyjny charakter albumu.