Dla mnie złote lata polskiej kinematografii w dziedzinie komedii to okres od końca II Wojny Światowej aż do schyłku PRL-u. Mogę wymienić sporo komedii, które zasługują na miano wybitnych dzieł Polski. Wymienię choćby trylogię Sylwestra Chęcińskiego, film Tadeusza Chmielewskiego pt. Nie lubię poniedziałku (1971), przygody Franka Dolasa w Jak rozpętałem II Wojnę Światową, Spraw się rypła - kolejna wyśmienita komedia tym razem z Franciszkiem Pieczką, grzechem byłoby nie wymienić kultowego Misia Stanisława Barei czy Seksmisji.
Komedie ostatnich 10 lat to przysłowiowy chłam. Albo ja już stary się robię i zgorzkniały albo ówczesny humor mnie nie rusza. Martwi mnie też to, że polscy filmowcy chyba wychodzą z założenia, że w Polsce nie ma już młodych utalentowanych aktorów. I dla tego w każdej nowej produkcji widnieją nazwiska Dygant, Karolak, Kot, Adamczyk, Szyc, Zakościelny... no ileż można. Co prawda jeden z nich jest naprawdę dobrym aktorem (genialna rola lidera zespołu Dżem Ryśka Riedla), ale pod warunkiem, że da mu się scenariusz napisany z głową.
W ciągu dwudziestu ostatnich lat zdarzyły się naprawdę dobre komedie jak Kiler, U pana Boga za piecem (i kontynuacje) czy kilka innych, ale to i tak tylko odsetek udanych produkcji.
Obecne tzw. komedie romantyczne to czysty skok na Naszą kasę. A najgorsze jest to, że ludzie i tak to kupują i lgną do kin jak lemingi. Martwi mnie sytuacja w polskim kinie i myślę, że nie jestem odosobniony w tej kwestii.