Kurde, przeważnie się zgadzamy, ale tutaj muszę zaoponować - bardzo lubię ten film i już parę razy do niego wracałem
A ja dziś poświęciłem swój wolny czas na obejrzenie kolejnego, typowego, dzisiejszego wysrywu, tylko po to, by się utwierdzić, że aktualne produkcje to w 90% gówno.
Jedynka i dwójka to u mnie kolejno 7 i 8/10 - pierwsza część trochę już podstarzała i momentami cringe'owa z tym machismo i kilkoma wymuszonymi tekstami, ale dwójka to zajebista jazda bez trzymanki i wzór, do którego powinny równać takie filmy sensacyjne o zabarwieniu komediowym.
O części trzeciej staram się zapomnieć, bo było to typowo "netflixowe", kolorowe gówno bez krzty polotu czy humoru poprzednich dwóch odsłon i czuć było, że ten stary klimat już nie wróci, bo też w Hollywood klimat zmienił się nie do poznania.
Zwiastun "Ride or Die" narobił trochę nadziei fajnymi akcjami (swoją drogą zjebali z tytułem, bo tutaj by pasowało "4 Life" z tą swoją czwórką), ale mając w pamięci tego neonowego kupsztala, owiniętego w pozłacany papierek, podchodziłem bardzo nieufnie.
Jak się okazało - słusznie, bo to praktycznie takie samo gówno co część poprzednia (a dopiero później doczytałem, że jedno i drugie reżyserował ten sam duet jakichś belgijskich Arabów).
Zacząłem seans z małżonką, ale po 30 minutach przerwałem, bo widziałem, że kobita się męczy.
W oczekiwaniu na obiad postanowiłem jednak dokończyć z czysto recenzenckiego obowiązku, czego owocem jest ten oto post z luźną opinią.
Scenariusz (mocne słowo na ten zlepek mniej lub bardziej losowych zależności) nawiązuje do części poprzedniej, więc musiałem mocno wytężyć umysł, by sobie przypomnieć, że Mike ma jakiegoś latynoskiego synalka. Jego żony jednak nie byłem sobie w stanie przypomnieć, ale gracze będą ją kojarzyć, bo to agent Saga Anderson z Alan Wake II.
Chemia między dwójką naszych bohaterów nie istnieje, dialogi to strasznie wymuszony cringe, pisany przez jakąś pryszczatą nastolatkę, żartów w ogóle nie zaobserwowałem, bo to co na nie starało się pozować yebało straszną żenadą.
Obsada to, oprócz znanych nam twarzy, jakaś plejada raperków, chcących zaistnieć w filmowym biznesie, główny zły wzięty z reklam kosmetyków i kilka silnych kobiet, ratujących (lub kopiących dupę) swoich partnerów, żeby było współcześnie.
Jedyne co tu można pochwalić to parę scen akcji, które były zrealizowane naprawdę nieźle, choć te ujęcia dronem robią się już nudne i tak jak nie pasowały mi w "Road House", tak i tutaj przesadzono z ich ilością/długością.
No i oczywiście CGI i masa upiększających wszystko filtrów rodem z instagrama.
Film bez większego sensu, przypominający zlepek posklejanych bez ładu i składu kolorowych teledysków dla dzisiejszego widza, wychowanego na social mediach, instagramach i tiktokach.
Bad Boys, podobnie jak Terminator, ma tylko dwie części i tej wersji się trzymajmy