Już nie dorabiajmy temu popcorniakowi większej głębi - to że świnkę nazwali Orwell i wspominają o Folwarku Zwierzęcym nie oznacza, że jest to jakieś przemyślane dzieło - ot wpadli na pomysł, że będzie to całkiem chwytliwe i tyle.
A dziś obejrzałem wreszcie Bad Boys For Life i oprócz zmarnowanej szansy na fajną grę słowną w przypadku czwartej części, dostałem również niepotrzebną kontynuację zayebistej części drugiej.
Już ksywy zamiast nazwisk, dwóch ludzi odpowiedzialnych za reżyserię, nastawiały mnie na coś w rodzaju teledysku i przeczucie mnie nie myliło - kolorowe, neonowe, plastikowe, sztuczne i jadące gimbazą.
Historyjka pisana na kolanie, parę powtórzonych ujęć czy sytuacji z części poprzednich (oczywiście z dużo gorszym skutkiem), na siłę wciśnięta jakaś brygada Acapulco, żeby tylko było młodzieżowo, no i oczywiście te wszystkie, wymuskane, milenialne gangusy, w kolorowych dresikach, z brodami świeżo od barbera, a każdy z nich jest mistrzem kaskaderki, jazdy na jednym kole i ogólnie przesadnego efekciarstwa.
Jasne, było kilka śmiesznych tekstów, czy sytuacji, parę brutalnych śmierci czy efektownego prania po ryjach (za to pościgi samochodowe były zupełnie nijakie), ale całość jest tak bezpłciowa i bezduszna, że po obejrzeniu człowiek zastanawia się - po co to powstało?
Naciągane 6/10 z sentymentu dla Mike'a i Marcusa.