A New Beginning to sequel PeCetowego klasyka z 1999 roku o przygodach byłego komandosa Navy Seals, Cuttera Slade'a na obcej planecie Adelpha.
Na konsolach pierwszy Outcast pojawił się w 2017 roku, w postaci remake'u o podtytule "Second Contact", który jakiś czas temu również miałem okazję ograć i splatynować.
Tak jak pisałem w tamtejszym poście - był to remake bardzo wierny oryginałowi, z zachowaniem tego specyficznego, "drewnianego" gameplayu, czy jeszcze bardziej sztywnego, niemalże amatorskiego voice-actingu.
Wszystko to nadawało gierce bardzo oldschoolowego klimatu i sprawiało, że jeśli ktoś był fanem takich staroszkolnych produkcji, świetnie się w tym wszystkim odnajdował.
Nadszedł rok 2024, trendy w gamingu się zmieniły, więc i Outcast musiał przejść metamorfozę.
U podstaw to nadal trzecioosobowe action-adventure w świecie składającym się z różnych biomów, wykonywaniem questów na zlecenie miejscowej ludności (rasa Talan), strzelaniem i wspomaganiem się dobrodziejstwami techniki w postaci skanera czy jetpacka.
Problem leży w skali sequela.
Zgodnie z dzisiejszymi standardami postanowiono pójść w otwarty świat i to nie była zbyt dobra decyzja.
Developer gry, belgijskie Appeal Studios to, jak na obecne czasy, dość niewielka ekipa, składająca się z około 70 osób, więc i po grze nie można było spodziewać się poziomu wypolerowania, godnego dużo większych zespołów, ale momentami widać, że porwali się z motyką na słońce.
Robiąc open-world, trzeba umieć go jakoś zagospodarować, by nie był on tylko zbiorem widoczków do oglądania, ale miał także sensownie porozmieszczane, wciągające aktywności - niestety, ale gry Rockstar, czy chociażby wewnętrznych studiów Sony, trochę nas rozpieściły w tym temacie.
No więc w tym przypadku mamy do czynienia z otwartym światem typu "czasy wczesnego PS3", a i tak pewnie znalazłbym więcej fajniejszych od drugiego Outcasta gier tego typu z tamtego okresu.
Świat gry jest ogólnie ładny, kolorowy, ma sporo fajnych miejscówek, którym przyjemnie pstryka się fotki (niestety brak trybu foto), ale nie za bardzo jest co robić i czym się zachwycać.
Mapa upstrzona jest bazami przeciwników i powtarzalnymi aktywnościami w ilości około 180 - tych 20, tamtych 30, a jeszcze innych 50 i mamy "zawartość" - typowo ubisoftowe zaśmiecanie mapy, przypominające trochę Just Cause 2 (zwłaszcza, że tu też możemy sobie poszybować z błoną pod pachami).
Jedyny plus tego śmietnika jest to, że zaliczenie takiej aktywności da nam jakąś wymierną korzyść do rozwoju bohatera - upgrade lub moduł do broni, surowce do ulepszania umiejętności, albo minimalne powiększenie paska energii życiowej.
Na plus wypada walka, a w zasadzie strzelaniny, choć od biedy i tarczą można przywalić.
Nie jest to może nic specjalnego, ale starcia są dynamiczne, z wrogów sypią się cyferki oraz surowce, a całość okraszona jest pompatyczną muzyką - trochę przypomina to Mass Effect Andromeda, ale w wersji z AliExpres.
Co prawda AI wrogów to dramat, często stoją do nas bokiem, patrząc w pustkę, a starcia z bossami to już w ogóle poziom jakiejś no-name gierki z koszyka w Auchan (stoisz, strzelasz i masz wyrzuty sumienia, że bijesz niepełnosprawnego), ale ogólnie jest w tym jakaś frajda i nie ma tragedii.
Tragedia natomiast jest w warstwie fabularnej.
O ile pierwszy Outcast też może jakoś nie błyszczał w tym aspekcie, tak całość, mocno inspirowana filmem "Gwiezdne Wrota", była bardzo sympatyczna i z zaciekawieniem śledziło się losy naszego sympatycznego, sarkastycznego protagonisty.
Dwójka natomiast poszła w stronę politycznej poprawności i wszystko zostało pozbawione przypraw, przez co danie, które otrzymaliśmy, jest zupełnie bez smaku.
Główny bohater stracił jaja i słabo się słucha jego czerstwych tekstów - niby teraz to chłop pod pięćdziesiątkę, ale chyba za mocno poszli w "utatusiowienie" naszego protagonisty.
Tak jak w pierwszej części potrafił celnie i sarkastycznie skomentować sytuację tak tutaj jego komentarze są strasznie nijakie, a humor wywołuje ciarki żenady - oparty jest wciąż na jednym schemacie, kiedy Cutter mówi jakieś ziemskie powiedzonko, a tubylec rozumie go dosłownie i ten w niezręczny sposób próbuje mu to wytłumaczyć (coś jak Drax ze "Strażników Galaktyki", tylko że ch#jowo). Karol Strasburger miałby mocną immersję, mogąc wcielić się w tak bezjajecznego bohatera.
Oczywiście obowiązkowo nie mogło zabraknąć silnych kobiet - w pierwszej części miejscowych kobiet nie było w ogóle, co było pewnie związane z ograniczeniami natury programistycznej - dzięki temu wszyscy mieszkańcy Adelphy to był jeden model postaci.
Kobiety były tylko wspomniane, że żyją wraz z dziećmi osobno na wyspie i tradycją jest coroczne międzypłciowe spotkanie, na które dopuszczane są tylko wybrane osobniki płci męskiej.
Tutaj z kobiet zrobiono nieustraszone amazonki, rządzące planetą, a faceci to przeważnie robole, marzący by jakaś modliszka wybrała ich na coroczne chędorzenie.
Ogólnie cała warstwa fabularna tej odsłony to mocna zrzynka z Avatara, który jak powszechnie wiadomo - w tym departamencie niespecjalnie błyszczy.
Porównując to do niedawnej gry o niebieskich ludzikach ze stajni Ubisoftu, można powiedzieć, że fabularnie jest podobnie chujowo, ale z trochę innych względów - nie jest tak bardzo "woke", ale jest baaaardzo bezpłciowo.
Jeśli chodzi o questy to te w porażającej większości (tak gdzieś 98%) to zwykłe "fedexy" - wszystko sprowadza się do "zbierz ileś tego", albo "zabij tyle tamtego" i co jakiś czas z dupy odpala się krótka, jakby urwana scenka przerywnikowa, odsłaniając niewielki rąbek zupełnie nie porywającej opowieści.
Trzeba mieć naprawdę mocną dozę samozaparcia, by nie porzucić tego wpizdu po godzinie, bo naprawdę nie ma tu niczego, co może wciągnąć - nie ma tu ani fabuły, ani ciekawie pomyślanych zadań - tylko latanie od znacznika do znacznika, słuchanie słabych dialogów (choć trzeba przyznać, że dobrze zagranych - po prostu ich pisanie leży) i wykonywanie fetch-questów, które nie mają prawa zaangażować absolutnie nikogo.
To co mogę pochwalić to na pewno muzyka - zdecydowanie najmocniejszy punkt tego tytułu.
Podczas eksploracji przygrywa nam motyw pasujący do jakiegoś Final Fantasy, a w trakcie starć też jest całkiem sympatycznie.
Graficznie jest różnie, czasem to czasy PS3, czasem zdarzy sie coś ładniejszego - pod względem designu czasem trafi się wart zapamiętania widoczek, ale technicznie to w czasach Horizon Forbidden West raczej trzecia liga.
Na plus interakcja głównego bohatera z roślinnością - wiele większych gier nie ma tego "bajeru".
Technicznie jest więc średnio, dwa tryby graficzne nie za bardzo się od siebie różnią (jeśli w ogóle), więc polecam Performance - nadal nie będzie to płynne doznanie, bo wartości framerate'u latają gdzieś w okolicach 43fps, ale to i tak zdecydowanie lepiej niż niestabilne 30fps przy zerowej poprawie rozdzielczości.
No i screen tearing to bardzo powszechne zjawisko niestety.
Występuje tu też dużo glitchy, bugów i często wychodzi na wierzch sporo niedopracowań.
Czasem przestaje działać atak melee i gra zupełnie nie reaguje na wciskany przycisk (wyjście i powrót do gry pomagają), jeden z modułów do broni potrafi na stałe narzucić nam czerwony filtr typu "wizja Terminatora" na ekran, scenki przerywnikowe odpalają się znienacka, z trzaskiem i miganiem obrazu oraz równie mało subtelnie przechodzą w gameplay (po uprzednim wyciemnieniu oczywiście).
Odgłosy strzelania potrafią prawie całkowicie zaniknąć i wtedy dostajemy jakimś płaskim mono po uszach.
Do tego standardowe blokowanie się przeciwników w elementach otoczenia, a czasem nawet ich respienie się w ścianach czy innych skałach.
OK, myślę że już wiecie co nieco o samej grze i mam nadzieję, że wystarczająco Wam ją obrzydziłem.
Poniżej fragment o trofeach, więc jak kogoś nie interesują pucharki to nie klikać:
Podsumowując...
Jestem zawiedziony, mimo że przecież nie spodziewałem się wiele.
Chciałem dostać sequel do uroczo drewnianego remake'u części pierwszej, a dostałem bardzo nie-uroczą grę, waląca na kilometr amatorszczyzną i wyglądającą jak projekt studentów na zaliczenie semestru.
Nie odmawiam twórcom serca, widać tu pasję do tego uniwersum, ale pod koniec, przy napisach, miałem też wrażenie, że wpadają w samozachwyt, jakby w swoich rękach mieli franczyzę typu Uncharted, a nie niszową gierkę z zapomnianym bohaterem i sequel do części pierwszej, w którą pewnie tylko nieliczni "blacharze" grali te ćwierć wieku temu, a dziś to już pewnie nie żyją ze starości.
Całość zajęła mi ponad 50h i czułem, że gdzieś tak 49 z nich było bezpowrotnie i nieodwracalnie zmarnowane.
Czy żałuję? Pewnie nie, bo gdybym nie zagrał to i tak bym chciał tego doświadczyć, zwłaszcza, że jakimś cudem drugi Outcast ma mocno pozytywne opinie, więc na pewno by kusiło.
No i nie porzuciłem kolejnej rozgrzebanej gry, a to w moim przypadku też niezły wyczyn.
Zaliczone, odfajkowane, teraz zapomnieć i wreszcie odpalić coś, co da mi frajdę.
Outcast A New Beginning to taki najprawdziwszy średniak, podobnie zresztą, jak część pierwsza - tam dałem 6/10, bo jednak było sympatycznie i mógłbym grę polecić, zwłaszcza tym, którzy lubią oldschoolowe, drewniane gierki "z duszą".
Tutaj ta dusza gdzieś się ulotniła, oldschoolowość również, a dostaliśmy coś na pograniczu amatorki i gierki dołączanej do jakiejś gazetki w kiosku - 4/10 i niestety nie polecam.