The Evil Within
Nadrabiania zaległości czas dalszy. Niedawno w końcu wziąłem się za Sunset Overdrive (fantastyczna gra) i kolejny raz za Castlevanię Lords of Shadow, która ostatecznie okazała się bardzo przyzwoitą produkcją. Teraz, po dwóch latach, postanowiłem wrócić do The Evil Within.
No i co mogę powiedzieć - nie polubiłem tej gry. Swego czasu mocno wyczekiwałem tej produkcji, a gdy w końcu w nią zagrałem, to mocno się rozczarowałem. Wróciłem jednak i przez kilka godzin bawiłem się bardzo przyzwoicie. Uwielbiam gry na modłę RE4, którego niedawno ukończyłem po raz kolejny (nadal boska gra), więc nic w tym dziwnego. The Evil Within ma też świetny klimat - gra jest brudna i po prostu nieprzyjemna w odbiorze, ale w pozytywny sposób. Walka sprawia frajdę, choć nie taką jak we wspomnianym już magnum opus Mikamiego czy Dead Space'ach, ale główny bohater jest tu też tak potężnie ślamazarny, że nawet lekkie wychylenie gałki sprawia, że ten przesuwa się o kilka kroków - nie raz i nie dwa wpierdoliłem się przez to w jakąś pułapkę. Skubaniec męczy się też po sekundzie sprintu, więc bez jego ulepszenia (lol) się nie obędzie.
Nie zliczę też, ile razy dostałem po ryju, ponieważ ten tak szybko zbiera się do rzucenia zapałki podpalającej leżących przeciwników, że ci zdążali mnie trafić przerywając animację (lol). Nie da się tutaj też wielokrotnie podnieść przedmiotu, jeśli nie patrzysz na niego centralnie, a zdarza się i tak, że poruszając się w kuckach główny bohater postanawia przeładować broń na stojąco, bo... tak? W jednym momencie wszedłem też w parę, która sprawiła, że ten zaczął kaszleć i nie mógł przestać, a że w takich momentach możemy się nim tylko poruszać i nawet nie da rady kucnąć, a właśnie to musiałem zrobić, by przejść dalej, to jedynym rozwiązaniem było załadowanie save'a. Gra jest po prostu drewniana, ale mimo wszystko da się to jakoś przeboleć. Do czasu. W ostatnich rozdziałach przeciwnicy dostają broń palną i kusze, coraz częściej przebywamy w jasnych lokacjach, a klimat po prostu się ulatnia. Końcówka to absolutna parodia, gdzie twórcy nie boją się wrzucić na małej przestrzeni dojebaną wersję bossa w dwóch sztukach, z którym wcześniejsze starcie odbywało się w klimatycznej lokacji. Skoro jesteśmy przy szefach, to muszę przyznać, że nie ma tu raczej nic niesamowitego, ale ten ostatni to absolutnie najgorszy ostatni boss, z jakim kiedykolwiek walczyłem. Serio - co to kurwa miało być?
Jasne, jak już wspomniałem, The Evil Within ma dobre momenty, ale jak jest źle, to jest kurewsko źle. Najlepsze w tym wszystkich jest to, że jakby się tak chwilę zastanowić, to nie mam pojęcia po chuj ta gra w ogóle powstała. Wyszło to to 9 lat po Resident Evil 4 i jest gorsze pod każdym względem, a na dodatek wygląda brzydko i chodzi momentami w 10-15 klatkach na sekundę. Niesamowicie frustrująca to gra, nie polecam.