Skończone. Oczy mi krwawią od gapienia się w TV przez tyle godzin, łapy jeszcze dymią od klepania kombosów, a mózg to już w ogóle mam przemielony po tym czego doświadczyłem, jednak parę słów mogę skrobnąć. Bez spoili fabularnych, ale cała reszta uczulona na konkrety z rozgrywki proszona jest o zaprzestanie czytania, bo nie chce mi się później wysłuchiwać pretensji, że zdradziłem komuś np. po jakich lokacjach tu biegamy albo jaką bronią walczymy. Ściana tekstu sama w sobie chyba wystarczająco sugeruje, że pojawi się sporo solidnych informacji.
No więc tak, in your face - to nie jest najlepsze DMC jakie wyszło. Do legendarnej jedynki oraz trójki trochę zabrakło, a przez parę mocno pokpionych elementów całość niestety nie robi aż tak gigantycznego wrażenia jak można było się spodziewać. Natomiast bez najmniejszych wątpliwości mogę napisać, że gra o lata świetlne wyprzedza DMC2 i 4, ofkors jest też lepsza od rebootu zwanego DmC i w sumie... to chyba najlepszy slasher jaki wyszedł w ciągu ostatnich 10 lat. Sorry Raiden, sorry Ryu, sorry Bayonetta. W skali serii stawiam ją mniej więcej po środku, lekko przechylając w stronę tych najlepszych odsłon, a to oznacza, że nawet mimo tych kilku istotnych błędów jest cholernie grywalnym kawałem Devila.
Zarzuty mam głównie dwa. Przede wszystkim beznadziejnie wypadają lokacje, a że dla mnie jest to bardzo istotny element, to nawet nie mam zamiaru udawać, że nic się nie stało. Jeżeli ktoś się łudził na powrót do korzeni, to od razu może o tym zapomnieć. Zamiast ogromnych, majestatycznych i pięknie wykonanych zamków mamy zdemolowane ulice miasta. Zamiast mrocznych katedr czy czegoś na wzór koloseum szwędamy się po nudnych kanałach. Zamiast majestatycznych gotyckich budowli zwiedzamy doki, tunele metra i jakieś monotonne magazyny. Klimat momentalnie dostaje po pysku, a i nie ma co ukrywać - walka w takich miejscówkach jest trochę obdarta z powera. Do dzisiaj nie mogę zapomnieć turbo-klimatycznego starcia z wielkim pająkiem w kaplicy (pierwsze DMC) albo pojedynku z Vergilem na szczycie wieży Temen-ni-gru w trakcie ostrej ulewy i pełni księżyca (DMC3). Nawet w tak bardzo znienawidzonym DMC2 trafiło się kilka fajnych miejsc, a tu... nie ma kompletnie żadnych. Szkoda, naprawdę szkoda, bo jednak design to coś co zawsze bardzo wysoko ceniłem w tej serii.
Druga rzecz, która mi nie zagrała to walka jako tajemniczy "V". Pisałem już o tym wcześniej i trochę się łudziłem, że jednak dam radę się przekonać do tego typka, ale jednak nic z tego. Walczy się nim kiepsko, gość jest pozbawiony finezji i porusza się jak stary dziad, klepanie demonów w jego wykonaniu ani nie wygląda dobrze, ani nie jest specjalnie grywalne. Na całe szczęście ma najmniej misji ze wszystkich grywalnych bohaterów, więc można go bardziej potraktować jako ciekawostkę.
Jakieś inne minusy? Jeżeli ktoś ma zamiar przejść grę tylko raz to niech sobie doliczy krótki czas potrzebny na jej ukończenie - 10 godzinek i Teletubisie mówią "pa pa". Dla mnie jednak nie jest to żaden minus, bo znacznie ważniejszą rzeczą jest replay-ability, a to jak zawsze w przypadku tej serii jest wysokie.
System walki jak się można było spodziewać rozk*rwia system. Dante i Nero odstawiają piękny palet śmierci, zwłaszcza stary wyga błyszczy po dorwaniu nowych zabawek. Dynamika jest przeogromna, ale też nie na tyle, żeby można było się w tym wszystkim pogubić, to nie bajzel w stylu drugiej Bayonetty - cały czas mamy kontrolę nad sytuacją i naprawdę ciężko stracić swojego bohatera z oczu. W to się po prostu gra za(pipi)iście i na każdym kroku jesteśmy motywowani do jak najbardziej stylowego grania. Filmiki również idą w parze z gameplayem serwując jedne z najbardziej zakręconych i efektownych scen jakie widziały gry wideo. W ogóle jeżeli ktoś choć trochę interesuje się historią DMC to będzie zaorany scenariuszem. Tym razem to nie jakaś pierdołowata historyjka w stylu DMC4, tylko godna kontynuacja wydarzeń z DMC i DMC3 rzucająca masę światła na dawne wydarzenia (ciut nowych faktów o przeszłości naszego siwego pogromcy demonów), ale też wprowadzająca do historii kilka świeżych pomysłów i postaci. To co się dzieje od misji 17 do samego końca to jeden wielki, twardy jak skała BONER. O jednym motywie marzyłem od czasu ukończenia trzeciej części, a tu proszę przy okazji lekko śmiechłem jak pięknie Capcom pomija przy każdej okazji wydarzenia z DMC2 (albo streszcza je do totalnego minimum), ale już na przykład nie ma żadnych oporów, żeby czasem puścić oczko w stronę fanów serialu anime (któremu notabene średnio po drodze z głównym kanonem serii).
Standardowo po ukończeniu ostatniej misji pojawia się nowy poziom trudności (jeden z kilku), można też zapolować na bonusowe grafiki i powalczyć o lepsze oceny, a z nowo-odblokowanymi skillami aż chce się jeszcze raz zanurzyć w tę przygodę. A później kolejny raz i jeszcze jeden. I tak do 200 godzinek na liczniku albo i lepiej Co tu dużo mówić, stary dobry Devil wrócił i znowu kopie dupy, a Capcom już drugi raz w tym roku udowadnia, że można zrobić grę w starym stylu, która spokojnie może konkurować z najlepszymi tytułami na rynku. Właśnie tego szukam w giereczkach - niesamowicie satysfakcjonującej rozgrywki bez po(pipi)ych udziwnień. Bez wk*rwiającego pseudo-realizmu. Bez gonienia za trendami. Dziękuję. 9/10