Poziom trudności dostosowany do naszych umiejętności ma niebagatelny wpływ na odbiór gry. Mnie zbyt łatwe gry nudzą (w tym te prawie bez gameplayu, bądź te, które prowadzą za rączkę itd.), a znowu od frustrujących potrafię się szybko odbić (tracenie zasobów po zgonie, momenty na czas, źle rozłożone checkpointy itd. potrafią mnie skutecznie do gry zniechęcić). TLOU oczywiście najlepiej smakuje na grounded, gdy trzeba większość czasu grać stealth, bo na easy, czy nawet na normalu, można grać jak w chodzoną bijatykę.
No i tu Zelda zrobiła to lepiej, w której poziom trudności każdy sam sobie ustala, czyli odkrywa tyle świątyń ile potrzebuje serc, a do tego może sobie dogotować potraw, żeby pokonać tego, czy tamtego bossa. Ba, możesz nawet wyjść z bestii i wrócić mocniejszy, gdy sobie nie radzisz.
Ta gra próbowała zrewolucjonizować każdy, KAŻDY aspekt, z lepszym lub gorszym skutkiem, bo jak wiadomo nie wszystkim podeszło niszczenie się broni.
Jest super fizyka z masą zależności, o którą gracze ciągle proszą, no i proszą też o lepsze AI. Jest ogromny, naturalny świat z oszczędną mapką bez znaczników. Jest wspinanie się po wszystkim + lotnia, dzięki temu przyjemnie się ten świat odkrywa.