Greg Egan - Diaspora Przeczytałem Grega Egana, konkretnie "Diasporę" z 1997 roku. Jacek Dukaj niegdyś wspomniał o wielkim wpływie, jaki ten australijski programista na niego wywarł, to hard s-f i nikt u nas takiego nie pisze. Oprócz Dukaja, oczywiście. Dlatego proszę się nie zdziwić i nie przewracać oczami, że będę tych dwóch pisarzy ze sobą porównywał. Perfekcyjna wyszła w 2004, Dukaj używał tam, w odniesieniu do posthumów, dziwacznych form osobowych ("onu", "jenu"). Wpływ rzeczywiście musiał być wielki, bo Diasporze jest ten sam trick w odniesieniu do ludzkości post-ludzkiej. Od stworzenia post-człowieka w ogóle się zaczyna, od przedstawienia dziecka z komputera i wątku odnajdywania przez nie własnego ja, co mi przypomina wskrzeszenie z archiwów Adama Zamoyskiego albo jakikolwiek inny myk z powieści s-f „prowadzenia za rączkę”, byle tylko móc wyjaśnić czytelnikowi świat przedstawiony bez popadania w nieustanne prowadzenie wykładu. Ktoś powie, że można zawsze wstawić nieśmiertelny słownik, albo przypisy. Można i tak zrobiono, ale to nie jest jak z thesaurusem u Jacentego na początku każdego rozdziału, który stopniowo wyjaśniał rzeczy, tylko spis pojęć na końcu jak w Diunie, jeśli ktoś chce, to może spojrzeć, ale po co, większości można się domyślić z kontekstu, zależnie od tego, kto i ile wie. Ja wiem mało, więc o pełne zrozumienie tekstu mi trudno, bo to jest hard sf, nie rozumiem żadnej z bardziej skomplikowanych teorii, nawet we wspomnianych przypisach się gubię, wiedzy nie mam, żeby później komuś właściwie wytłumaczyć dokładnie co i jak, ale na tyle, na ile rozumiem wyższą matematykę z dość obrazowych opisów Egana, jakoś sobie radzę. No właśnie, styl. Dukaj wrzuca na głęboką wodę i tłumaczy stopniowo, zamęcza cię słownictwem, aż pod koniec następuje olśnienie i nieoczekiwane rozwiązanie. Egan odwrotnie, prowadzi za rękę, żebyś wszystko zrozumiał, a im dalej do końca, tym wszystko się zagęszcza, komplikuje, ale w dość ekscytujący sposób. Ekscytujący, bo nie sposób powiedzieć, w którą stronę to pójdzie, co jeszcze się okaże i to jest super, bo nie spodziewasz się, czego za chwilę się jeszcze dowiesz. To zupełnie tak, jak ci, co w tę Diasporę wyruszyli. Po lekturze dobrej sf umysł ogarnia uczucie euforii oraz klarowności, doświadczaniu logicznie spójnego modelu jakiejś narracji towarzyszy wypompowanie z wyobraźni, bo wiesz, że w przyjętych w powieści założeniach gość wyeksploatował wszystkie tropy, ale jednocześnie zostawił dość dużo miejsca, byś mógł sam dopowiadać wątki, dowyobrażać ciąg dalszy i nagle książka się kończy, a ty zostajesz z nostalgią, właśnie przeczytałeś coś świetnego, być może nie przeczytasz podobnie dobrej rzeczy jeszcze przez jakiś czas, chciałbyś więcej, ale wiesz, że kontynuacje popsuła niejedno uniwersum, że większość była obliczona na pieniądze płynące z popularności cyklu, zresztą zakończenie nie nadaje się, by cokolwiek kontynuować. Brak Eganowi filozoficznego zacięcia. Nie ma tutaj wyrafinowanych tez o ludzkiej kondycji, czy innych artystycznych pierdół, które i Dukaj rzuca w twarz, zdań-petard, zabawy stylistycznej (dobra, trochę jest, ale to praktycznie tylko na początku, żeby jakoś zdać sobie sprawę z różnicy dzielącej ludzi od post-ludzi, [dobra, później jest kilka niezłych typowo wizualnych opisów nauki takim tłukom jak ja - pamiętam, że zawsze mię jarało, jak Adam Zamoyski steruje dwoma osobami na raz i Dukaj to napisał to tak, żeby zdezorientować, no to tutaj jest trochę podobnie, kiedy bohaterzy próbują z 4-wymiarowego wszechświata przenieść się na więcej wymiarów, to Egan próbuje to jakoś opisać, czy to stylistycznie wychodzi tak ładnie jak u Jacentego - pewnie nie, ale i tak głowa ma problem z przyswojeniem tego, co się tam wyrabia]). Gość po prostu strona po stronie w jak najprostszy sposób wykłada kolejne etapy swojego pomysłu, ale jako że sam proces przypomina trochę śledztwo, a dodatkowo mamy napięcie zbudowane widmem zagłady, to nie sposób się oderwać. Wypadałoby przeczytać od razu od początku. Wypadałoby poduczyć się fizyki, matematyki, biologii i chemii. Taa... w każdym razie ciekawa książeczka o problemach post-ludzi (czego, za przeproszeniem? Mało mi własnych?) i krótka do tego, raptem 300 stron z czego 5% to przypisy. Mam tylko drobne zastrzeżenie: czy naprawdę trzeba było nazywać twórczynię przełomowej teorii w fizyce (na miarę Einsteina) - sprawdzałem, w wersji angielskiej jest to samo, więc nie było to w jakiś sposób tłumaczone na polski - i tutaj przytaczam pełne imię i nazwisko: Renata Kozuch. Była Polką, ale to nie ma żadnego znaczenia dla książki, że pochodziła z Polski. Renata? I do tego nazwisko wyjęte z nosa? Miliard lepszych opcji, ale Egan postanowił nazwać ją Renata Kozuch. To jakby Mikołaj Kopernik nazywał się Grażyna Śpik, Krystyna Zwiech albo, z całym szacunkiem dla pań, które się tak nazywają Bożena Łój. 8/10