Ghostwire: Tokyo (PS5)
Grę robiłem dobre 7 miechów, przy czym przez nią ze 3 nie ruszałem konsoli w ogóle xD Ale jak, że co niby? Otóż ja, starszy pan po 30, z dwójką dzieci i poważną pracą, postanowiłem, że będę platynował gry. Wiecie, robił cały ten szajs, na który nie ma się ochoty, żeby zgarnać jakieś wirtualne pucharki, które każdy ma w dupie. Tym samym naciąłem się na tonę rakowego zbieractwa w stylu Ubishitu, w tym trofeum za zebranie 200k dusz. No chuj mi w dupę i na imię. Na szczęście wyleczyłem się z tej psychozy, odpaliłem dzisiaj przepotężną nadkonsolę od pana samuraja z Azji i skończyłem gierkę Tango.
Pomijając już całe te zajebane znajdźki i trofea, to mamy tutaj mocnego średniaka, który głownie broni się klimatem i całą tą otoczką japońskiego spoko-show. Strasznie nie jest, ale przyjemnie polatać po nawiedzonym Tokio. Nie to, żeby fabuła urywała łeb przy jajcach - Silent Hill to nie jest. Ot, atmosfera niezła i całkiem dobrze uprzyjemnia drętwy gameplay. Walka jest słaba, subquesty nudne, najebane skilli w 3 drzewkach umiejętności i klękajcie narody. Dźwiękowo fajnie, ale technicznie już trochę lipa. Opadu szczęki nie będzie. Do tego chłopek-roztropek rusza się jak w mucha w smole, nawet w preferowanym trybie wydajności. Innych nie próbowałem i chyba wolałbym już usiąść na słoik niż poruszać się jak owad zatopiony w melasie.
6/10 bo mam dobry dzień, z michałka nie pociekło