Treść opublikowana przez Jukka Sarasti
-
Wymiana kodów Steam/Origin, kart itepe
Midnight Fight Express (GOG): Deus Ex Mankind Divided (GOG): SteamWorld Heist (GOG):
- Gothic Remake
-
Darksiders (chyba) 4
Bardzo mnie ta wiadomość ucieszyła, bo nie spodziewałem się nawet, że ta gra jednak kiedyś się pojawi.
-
Prime Video
Czekam na trailer substories
-
własnie ukonczyłem...
Jest sobie taka sympatyczna seria Darksiders, która przypadła mi do gustu - na czele z rewelacyjną dwójką. Średnio wierzę w zwieńczenie tej historii, bo trójka szału nie wzbudziła, a omawiane dzisiaj Darksiders: Genesis też raczej nie zdominowało list przebojów. No cóż, żyję z tym, że anulowano część Legacy of Kain, która miała zamknąć tamtejszą, dużo lepszą historię, przeżyję i tutaj. No ale koniec cierpkich wspomnień. Darksiders: Genesis to dziwny twór. Gdyby w alternatywnym świecie Darksiders było popularną serią na PS2, to mniej więcej tak wyobrażałbym sobie adaptację tej marki na PSP. D:G to gra, która pomimo rzutu izometrycznego próbuje robić wszystko jak "normalne" części - włącznie z demonicznym konikiem, systemem walki opartym o finishery pod B/kółkiem na padzie, dopakowanymi demonicznymi wersjami postaci i platformingiem, który fatalnie został przekonwertowany na warunki perspektywy z lotu ptaka. Fabuła rozgrywa się (niespodzianka) przed wydarzeniami z poprzednio wydanych tytułów, a my w pościgu za Lucyferem wcielamy się w dwóch z Jeźdźców Apokalipsy - znanego z pierwszej części Wojnę i Waśń, który to póki co nie doczekał się swojej samodzielnej gry i pewnie już nie doczeka. Historyjka jest niezbyt zajmująca, a mając jeden potencjalnie ciekawy motyw strasznie go marnuje: Dwaj zabijacy różnią się między sobą - częściej grałem Waśnią (przełączamy między nimi w locie). Wynikało to głównie z tego, że Wojna jest w porównaniu do rzucającego czerstwymi żartami brata dosyć powolny (patrząc po odzywkach, to także umysłowo) i jego "slasherowy" system walki po prostu średnio siedzi przy tej perspektywie. Natomiast Waśnią walczyło mi się całkiem fajnie - jest mobilny, używane przez niego rewolwery z różnymi rodzajami amunicji i berserkiem, w który co chwilę wpada, dają mu twin stick shooterowy sznyt, a poza tym w zwarciu też sobie poradzi. Struktura gry wygląda następująco - w hubie odbywamy rozmowy pchające grę do przodu (które zasadniczo wyglądają tak: "załatwiliśmy gościa, nie damy sobą już pomiatać!", "no to teraz możecie zabić tego gościa", "a to w porządku, ale to już naprawdę ostatni!") i kupujemy średnio kreatywne apgrejdy (natomiast spora część została poukrywana po świecie gry), później możemy też powalczyć na arenie (nie chciało mi się jej dograć do końca). Następnie lądujemy na sporej, zazwyczaj półotwartej mapie, i ją sobie eksplorujemy (no chyba, że gra przewiduje jako misję jedynie bossa). Działa to sympatycznie - gra bogato nagradza bieganie po lokacjach i spora część rzeczy, które możemy na nich zrobić ma czysto opcjonalny charakter. Ogólnie to dobrze się strzela, tnie i zwiedza. Gorzej, że nieco tu też platformingu, który wypada fatalnie. Precyzja sterowania zawodzi, proste zdawałoby się skoki kończą się wpadnięciem w przepaść, a sekwencje te nie są ani trochę kreatywne i zwyczajnie irytują. Sama w sobie gra też jest za długa jak na proponowany przez siebie format - zajęła mi 13 godzin, natomiast spokojnie można by ściąć ją do 10, zwłaszcza, że niektórzy bossowie powtarzają się z uporem godnym lepszej sprawy. O grafice się nie wypowiem, bo grałem sobie na Decku, muzyczka natomiast brzmi spoko. Ogólnie to bawiłem się całkiem przyzwoicie, ale gra ma swoje problemy i raczej jakoś mocno nie polecam. Lepiej sobie, pomimo prequelowej natury, sprawdzić jedynkę i dwójkę, jeśli ktoś nie grał (trójka też potrafi być niezła, choć ma własne trudności). Czwórki pewnie nie będzie, a szkoda.
-
Konsolowa Tęcza
Kupuję day one, jedne z moich ulubionych gier i w ten sposób zwiększę szansę na to, że zwieńczenie LoKowej historii ukaże się w jakiejś postaci do jakichś 2 procent. Minęło bodajże 20 lat od Defiance, a dalej mam ból dupy o to, że skasowano Dark Prophecy, które miało zamykać fabułę cyklu Ciekawe czy będą przywracać przy remasterach wyciętą zawartość i do jakiego stopnia - jakby nie patrzeć, gdyby nie brak czasu, to Soul Reaver pierwotnie miał dostać zakończenie, po którym SR2 nie miałby racji bytu
- Xbox Game Pass - gry w abonamencie
-
Seria Megami Tensei
Ja sobie gram w Devil Summoner: Raidou Kuzunoha vs. The Soulless Army i z jednej strony jest to chwilami toporne i wręcz męczące, a z drugiej strony na tyle klimatyczne i oryginalne, że prę dalej. Liczę, że wystarczy mi cierpliwości, żeby dokończyć, zwłaszcza, że dwójka podobno wnosi dużo usprawnień. Swoją drogą PS2 to były piękne czasy dla MegaTenów - dwie części Raidou, dwie Digital Devil Sagi, do tego "główne" SMT i dwie Persony.
-
DEATH METAL
Lubię ten materiał, mieli też splita z bardzo lubianym przeze mnie Excruciate. Materiały po reaktywacji raczej mnie nie obchodzą. U mnie obecnie leci tegoroczne Spectral Voice, bardzo dobry materiał, choć z tego roku najbardziej mi chyba póki co robi nowy Heresiarch.
-
SkyShowtime
Mam zbliżone wrażenia - z dziewczyną odpalaliśmy na tej samej zasadzie (bo sobie szybko poleci przed snem), ale szału delikatnie rzecz ujmując nie ma. Tragedii też nie, takie 5/10 przy założeniu, że 6/10 to już coś wartego jakiejśtam uwagi.
-
własnie ukonczyłem...
Pamiętam, że jedynka SF mi się bardzo podobała, późniejsze odsłony jakoś mnie ominęły. Po tym poście powyżej aż kusi, żeby kiedyś sobie odświeżyć oraz odpalić dwójkę. Rzadko mam ochotę na point and clicki i niewątpliwie nieco przez to tracę - Excavation of Hob’s Barrow to dobry przykład. Omawiany tytuł to bowiem kawał klimatycznej historii sięgającej po nie aż tak popularne w grach motywy (folk horror na europejską modłę - widuję przy tej grze tagi wskazujące na lovecraftowski czy kosmiczny horror, ale się z nimi nie zgadzam), a przy okazji spokojna i przyjemna rozgrywka. Nasza dzielna protagonistka w osobie Thomasiny przybywa na brytyjskie zadupie celem zbadania tytułowego kurhanu na zaproszenie jednego z lokalsów. Miejscowi jednak ze wszech miar utrudniają bohaterce realizację jej celu i jak się oczywiście okaże, nie bez powodu. Jako, że jednak gierkowi herosi prą zazwyczaj nieuchronnie do celu, to i Thomasina ruszy sprawę do przodu. Na swoją zgubę. Gra świetnie buduje atmosferę, pomimo tego, że zgon to nam tutaj nie grozi. Historię poznajemy z opowieści Thomasiny już po wydarzeniach zawartych w grze, która od początku bardzo żałuje swojej eskapady. Do tego robotę wykonuje muzyka i paradoksalnie grafika - ta wyjęta z 1994 roku potrafi działać jako istne nightmare fuel, gdy oglądamy cutscenki ze specyficznie z dzisiejszej perspektywy animowanymi postaciami. Na fotelu nie podskoczycie, ale im dalej będziecie w fabule, tym bardziej każdemu kolejnemu kliknięciu będzie towarzyszyła nadzieja, że może Thomasina jednak odpali instynkt samozachowawczy i spierniczy z tej przeklętej wioski. Sama gra nie należy do najtrudniejszych i jest dosyć logiczna - miałem problem tylko z zagadką ze zdobyciem kwiatków na placu targowym, ale z perspektywy czasu i ta zagadka była całkiem sensowna oraz wymagała tylko i aż skojarzenia paru faktów. Przygoda idzie dosyć sprawnie - wziąć pod uwagę tylko należy, że jeżeli w jakimś miejscu nie możemy ruszyć dalej, to najpewniej trzeba przejść się po okolicy i aktywować inne wydarzenia w fabule - a całość nie pozostawia w ustach frustrującego posmaku klikania wszystkim po wszystkim. Nie, to gra, którą spokojnie mogą przejść także osoby takie jak ja, które raczej w ten typ gier nie grają. Miło spędzone kilka godzin i przy okazji idealna gra na Decka, kiedy człowiek uciekając przed upałami chce sobie poczilować siedząc na ganku domu. Przynajmniej u mnie ten układ działał doskonale.
-
Resident Evil - temat ogólny, komentarze, plotki i inne
Nie wiem, gdzie to wrzucić, a szkoda, gdyby przepadło: https://store.steampowered.com/app/2537470/Vultures__Scavengers_of_Death/ Pierwsze trzy residenty, ale jako taktyczna turówka.
-
Zakupy growe!
W drugą stronę SC: Double Agent na PS2 był legitną skradanką, a na ówczesnych next genach... niekoniecznie.
-
Tak zwane indie
Stylistyka z PSX i system walki będący spadkobiercą Parasite Eve/Vagrant Story.
-
własnie ukonczyłem...
W trakcie robienia Original Sin 2 (kocham) wysyłali pitche do właścicieli trzech marek, aby zrobić w nich swoje RPG - poza BG3 była Ultima i właśnie Fallout. Ultima mnie nie obchodzi, ale straciliśmy szansę na pierwszego dobrego Fallouta od NV Choć z drugiej strony BG3 nie miało u mnie łatwej pozycji startowej jako fana OS i starych Baldurów, a jestem zakochany.
-
Star Wars: Outlaws
Największy vibe PS3 to dała mi sekwencja z granatnikiem. Nędza.
-
Baldur's Gate 3
No aż do posta Krzycha zamykającego dla mnie temat nie wiedziałem jak to ma działać (czy gra np. nie zmusi mnie do wczytania sejwa sprzed 10h). I tyle. Pozostałych rzeczy związanych z fabułą nie zamierzam weryfikować.
-
Baldur's Gate 3
Nie chcę dostać game over po 70h będąc w połowie gry, to tyle choć z zakończeniem w sumie słuszna uwaga.
-
Video shows o grach
Ja polubiłem ostatnio materiały tego ananasa. Bardzo dobrze się go słucha, niegłupio mówi o designie gier, które przechodzi plus unikając przerysowania i śmieszkowania na siłę tutaj przepięknie pastwi się nad DMC 2. No i lubię, że nawet w materiałach o swoich ulubionych czy cenionych grach (Soul Reaver, Silent Hill), potrafi uargumentować krytyczne opinie o pewnych rozwiązaniach.
-
Steam Deck
Musisz mieć romy w "emudeckowym" folderze na nie, wtedy emulatory znajdują i czytają.
-
Baldur's Gate 3
Mam na razie 10h i muszę sobie dawkować tę grę, bo może mi zniszczyć życie. Jako fan zarówno starych Baldurów, jak i Divinity 2 jestem obecnie absolutnie zauroczony, choć na ten moment (nie jest to wada) w porównaniu do drugiego z przywoływanych tytułów gra wydaje mi się być na normalu dosyć prosta. Takie pytanie:
-
własnie ukonczyłem...
W ramach czterogodzinnego, ale sycącego indyka rozpykałem sobie w tym tygodniu Anomaly Agent. Rzecz w jakiś sposób kojarzy mi się z czasami GBA, choć z głowy trudno mi przypisać konkretne gry-skojarzenia. Zasadniczo można napisać nieco fabulce opartej o przygodach agenta organizacji tropiącej różne anomalie paranormalie, który to tym razem mierzy się w humorystycznej przygodzie ze skutkami manipulacji czasem, ale w sumie nie jest to nic wartego szczególnej uwagi. Gra nadrabia czymś innym. Frajdą. Anomaly Agent to dwuwymiarowy tytuł na przecięciu platformówki i bijatyki. Nasz patykowaty heros najpierw biega, skacze, rzuca bajerami, aby dotrzeć dalej, a następnie musi wyrąbać sobie drogę pięściami i nie tylko. Cały czas dostajemy kolejne urozmaicenia, więc trudno się tym jakoś mocno znudzić - tak jak zaczynamy z podstawowym kombosem, unikiem i ogłuszającą przeciwników wizytówką, to nie minie sporo czasu, aż dojdzie nam używanie odebranych wrogom giwer, parry, kija bejzbolowego czy speciali. Do tego praktycznie każda walka z minibossem odblokowuje jakąś modyfikację lub nowe ruchy. Nie to, żeby robiło się z tego nagle Devil May Cry, ale nie tłucze się w kółko tych samych mobów tymi samymi ruchami. Poza tym gdzieś tam w tle jest dziwny system rozwoju postaci. Dziwny, bo pomijając kasę za którą wykupujemy pasywne ulepszenia, to wybierając "miłe" opcje dialogowe ciułamy punkty na przedłużenie paska życia, a "niemiłe" przekładają się na więcej kasy. Może to jakaś głęboka metafora, której do końca nie czaję. Muzyczka jest okej, graficzka to poprawny pixel art, do tego stylizacja na ejtisy. Nic do skrytykowania, nic do pochwalenia. No okej, mamy niezły gameplay loop, mamy działającą prezencję, ale coś przemawia za tym, żeby wydać ciężko zarobione pieniądze akurat na ten tytuł? Ano tak. Różnorodność. Anomaly Agent pomimo krótkiego czasu cały czas miesza w swojej formule - każde kolejne pomieszczenie może przynieść nowe atrakcje. Ot, tak z głowy, żeby rzucić tylko kilka przykładów - uciekanie przed gigantyczną dłonią, kopanie karła, aby ten mógł przedostać się po dachach budynków i aktywować kolejne kontrolki, pojedynki, gdzie musimy uważać na "podłoga to lawa"/inne lasery, kilkuetapowe walki z bossami. Nie da się tutaj nudzić. W niniejszy tytuł grałem w krótkich sesjach, po 20-30 minut i w tym układzie bawiłem się więcej, niż dobrze. A cena, uwzględniając jakość zabawy, już teraz jest całkiem przyzwoita.
-
własnie ukonczyłem...
Od Cold Steel 1 wszystkie wydane później gry są także chronologicznie późniejsze. Trylogia Sky dzieje się przed, a Crossbell równocześnie z pierwszymi dwoma Cold Steelami.
-
własnie ukonczyłem...
Po 36 godzinach skończyłem Legend of Heroes: Trails to Azure,a tym samym domknąłem dylogię Crossbell. Było warto jak cholera, chociaż sporo czasu minie, zanim siądę do Cold Steelów, ale o tym za chwilę. Słowem wstępu - nikogo to nie powinno zaskoczyć, ale nie ma sensu podchodzić do tego tytułu bez znajomości poprzedniczki. Historia to bezpośrednia kontynuacja, a stosunkowo spokojna skala Trails to Zero pełniła rolę rozstawienia figur na szachownicy przed zrzuceniem szeregu bomb atomowych w kontynuacji. Lloyd z poszerzoną ekipą - początkowo o Wazy'ego i Noel znanych z poprzedniczki - dalej pełni rolę supergliny, który deficyty w stosunku do mistrzów miecza, magicznych asasynów i innych wybrańców bogów musi nadrabiać inteligencją i determinacją (temu też tak lubię tego protagonistę, chociaż to jedynie kolejna wariacja na temat kryształowego herosa). Stosunkowo szybko jego robota zaczyna nabierać rumieńców - do Crossbell przybywa chociażby elitarna grupa najemników mająca mocne powiązania z Randy'm (jednym z członków oddziału Lloyda i przy okazji największą maszyną do zadawania fizycznych obrażeń w całej grze), dwa sąsiadujące mocarstwa zgłaszają pretensje do terytorium rodzinnych stron Lloyda, a to wszystko małe piwo przy tym, co odwala się mniej więcej od połowy gry. Tak, o ile lubiłem w Trails to Zero skromniejszy wymiar historii - nie graliśmy bracerami-zabijakami, tylko grupą policjantów, która natykała się na spisek o nie tak znowu dużych rozmiarach w porównaniu do inby z Trails in the Sky - tak w dwójce nie zabraknie pewnej organizacji znanej z trylogii Sky i naprawdę dużej imprezy. Na pewno mocną stroną serii są relacje pomiędzy postaciami. Zwłaszcza podoba mi się jak wydarzenia w dylogii służą za kontynuację wątków pewnych postaci z poprzedniej trylogii oraz jakiego dodatkowego kontekstu nabierają pewne momenty w grze, gdy zna się arc rozgrywający w Liberl. Aż serce rośnie, kiedy: Ogólnie to cieszę się, że zacząłem przygodę z serią od samego początku trailsowego cyklu - mam wrażenie, że sporo bym tracił, gdybym zaczął dopiero od tej dylogii. Gameplayowo nie ma dużych zmian - nasi nieco kukiełkowi pod względem prezencji herosi dostają w tej części do dyspozycji dodatkowo Master Quartze, które boostują ich statystyki i na ostatnim poziomie ich rozwoju odblokowują nasterydowane czary, a także w pewnych miejscach w fabule ładuje im się pasek burst pozwalający atakować z pominięciem kolejności tur oraz rzucać natychmiastowo czary. Nie wiem czemu ten pasek nie działa przez całą grę, zwłaszcza, że w dalszych lokacjach jest już aktywny niemalże cały czas, no ale... Tak czy siak walczy się bardzo przyjemnie, nie brakuje też sympatycznych subquestów. Gra się w to doskonale, ale niestety do czasu - jakieś ostatnie 10 godzin mnie wymęczyło. Jasne, fabuła to mocno rekompensowała, ale mniej więcej przed gra zaczyna już męczyć ciągłymi dungeonami. Ten ostatni trwa chyba z 5 godzin i zawiera megafrajerską zagrywkę ostatniego bossa - jeżeli w odpowiednim momencie nie zaczniemy go spamować ciągłymi atakami w trybie burst, to po prostu one hit killem zabije drużynę pod koniec walki. One hit killem, który ignoruje wszystkie zasady gry i nie da się go zablokować. Zajebista nagroda po męczeniu dosyć monotonnej mapy przez kilka godzin. Co tu dodać? Muzyczka jak poprzednio top, jest minigierka w stylu Tetrisa, fanserwis w postaci interludium po drugim rozdziale do niczego niepotrzebny. Czy polecam? Jeśli podobała się poprzednia część, to rozumie się samo przez się. Jeżeli komuś ostatnio przeszkadzał brak skali, to też polecam, bo znajdzie jej aż zanadto. Koniec końców wolę poprzedniczkę, która w ogóle jest moimi ulubionymi Trailsami, ale gdyby nie na maksa przeciągnięte zakończenie Azure, to może preferowałbym właśnie domknięcie trylogii. Wspomniany epilog wymęczył mnie jednak na tyle, że wbrew poprzednim planom nie ruszę z Cold Steelami w tym roku. Zamiast tego jak mnie najdzie znowu na jRPG to się pewnie zabiorę w końcu za Shadow Hearts: Convenant, bo bardzo lubię jedynkę. Ale to historia na innego posta.
-
Ostatnio widziałem/widziałam...
Powieście czerwone latarnie - bardzo dobrze zagrane, mocno teatralne kino. Chiński klasyk o rozgrywkach pomiędzy kilkoma żonami bogatego panicza w latach 20., jeżeli ktoś lubi spokojne kino z dużą ilością chłodu, to będzie zadowolony. Ichi the Killer - Takashi Miike jest ekstremalną postacią nawet jak na Japończyka, albo będziecie się doskonale bawić przy tym nagromadzeniu patologii albo nie przejdziecie przez pierwsze pół godziny. Ja się bawiłem doskonale, ale to raczej dobrze o mnie nie świadczy. Kick-Ass - odpalone do snu jako luźne kino. Nicolas Cage baza, poza tym totalnie przeciętne.