-
Postów
402 -
Dołączył
-
Ostatnia wizyta
Typ zawartości
Profile
Forum
Wydarzenia
Treść opublikowana przez Jukka Sarasti
-
W razie potrzeby możesz praktycznie każdą walkę, włączając w to bossów, wygrać dzięki bugowi rzucając po sobie czary Vanish i Doom. Nie wiem czy to naprawili w późniejszych wersjach.
-
A to nie będzie darmowa gra jak jedynka?
-
Ostatnio w ramach krótkiej gierki padło kill.switch. Gra obecnie głównie kojarzona chyba przede wszystkim z tego, że była inspiracją dla Gearsów - rozgrywka także tutaj opiera się na korzystaniu z osłon, a podejście oparte na radosnej szarży kończy się zjedzeniem ołowiu w ilości przerywającej funkcje życiowe. Po kolei jednak - gra zajmuje może jakieś 4 godziny, ale nie znaczy to, że nie ma o czym pisać. Fabuła może nie porywa, ale stara się być ciut ciekawsza, niż przeciętny militarny shooter z tego okresu. Przez pierwsze trzy akty sterujemy głównym bohaterem jako żywą kukłą. Nieprzyjemnie się dla niego złożyło, ale nie posiada własnej woli i jest kontrolowany niczym w... no, grze komputerowej siejąc rozpiernicz po całym świecie w imię interesów terrorystów. Między misjami ma jednak przebitki ze swojej przeszłości, a w konsekwencji staje się coraz bliższy wyrwania się spod kontroli złych gości. Resztę historii możecie sobie dośpiewać. Nadaje to kill.switchowi lekko futurystycznego sznytu, choć ten najbardziej słychać w elektronicznej muzyce przygrywającej przez większość czasu. Ale jak się w to właściwie gra? Przyjemnie, choć gra potrafi ładnie dokopać, bo nie ma tu checkpointów. Misje nie są co prawda długie, ale czasem tak naprawdę jeden błąd wystarczy, aby lecieć od początku. Nasz zabijaka ma do wyboru kilku gnatów i granatów, do tego potrafi przywalić kolbą, a przede wszystkim może kleić się do osłon. To fundament rozgrywki - ostrzeliwując się zza nich może w miarę bezpiecznie kasować kolejnych pajaców. Nie ma tu może płynności jak Gearsach, ale i tak wypada to bardzo dobrze. Walki potrafią pompować adrenalinę, kiedy trzeba zmieniać osłony albo zaryzykować i wejść w otwartą wymianę ognia. Do tego bronie mają satysfakcjonujący feeling i każdy headshot cieszy od początku do końca. Ciekawie - wyprzedzając ponownie swoje czasy - wygląda system zdrowia. Odnawia się ono, ale tylko do pewnego progu. Każdy przyjęty pocisk zmniejsza ilość zdrowia możliwego do odnowienia, dopóki nie znajdziemy apteczki. A jak zaczynamy mocno obrywać, to pojawiają się zakłócenia obrazu sugerujące nadchodzącą przerwę w "transmisji". To kawał przyjemnej gry, która dobrze trzyma się nawet do teraz. Niestety nie jest ona dostępna na jakimś GOG czy innym Steam. Siłą rzeczy ograłem na Steam Decku emulując ją sobie i po podbiciu rozdziałki prezentuje się zaskakująco dobrze, a zwłaszcza w misjach na tankowcu. Jeżeli macie ochotę sobie postrzelać i zobaczyć prekursora paru gierkowych rozwiązań, to warto dać szansę.
-
"Gozu" Takashiego Miike sobie obejrzałem i na pewno szybko o tym filmie nie zapomnę. To trochę tak jakby David Lynch zrobił bardzo czarną i psychodeliczną komedię osadzoną w realiach Japonii. Fajtłapowaty Minami ma za zadanie zabić swojego mentora Ozakiego, ponieważ ten popadł w obłęd -a w yakuzie, do której obaj należą, to nie jest coś, co jest szczególnie dobrze widziane. Sprawa na szczęście dla ofermy załatwia się sama, bo Ozaki ginie w mocno przypadkowy sposób, tyle, że... znika jego ciało. No i Minami wyrusza na jego poszukiwania w mieście, które z sekundy na sekundę robi się coraz dziwniejsze. Trudno przewidzieć, co będzie działo się w kolejnej scenie - są momenty bliskie horrorom, dramat, humor o zróżnicowanej postaci (w tym dosyć gastryczny), ze dwa motywy lekko podchodzące pod gore... Na pewno nie jest to film dla każdego i trzeba mieć do niego nastrój, ale mnie się podobał. Nie dziwię się już wcale, że Suda jest fanem Miikego.
-
Podejrzewam, że będzie jak z Niohami - wyjdą DLC, a potem port całości na PC.
-
Resident Evil - temat ogólny, komentarze, plotki i inne
Jukka Sarasti odpowiedział(a) na Josh temat w Resident Evil
Prawdę mówiąc remake DC średnio mnie jara, ale ja jestem sadystą autystą i zawsze wolałem nabijanie combosów na biednych dinusiach -
Mój absurdalnie dobry ciąg kończenia gierek w tym roku dalej trwa i wczoraj padło No More Heroes 3. No i jestem dosyć zadowolony pomimo różnego junku, bez którego ta seria nie może funkcjonować. Zaznaczę od razu, że nie grałem w Travis Strikes Back i był to pewien błąd (a przynajmniej brak obczajenia streszczenia), ale mimo braku ciągłości w przygodach najgroźniejszego nerda świata i tak dałem radę połapać się w tym skomplikowanym dziele. Na Ziemię przylatują kosmici i dla zabawy ich lider ukrywający się pod ksywą Fu robi turniej na zasadzie znanej z poprzedniczek rywalizacji między zabójcami. Travis mimo nieuchronnie zbliżającej się czterdziestki musi więc znowu szlachtować na potęgę wcale-nie-mieczem-świetlnym. Struktura gry jest ciut specyficzna - niby mamy open world, w którym możemy (ale tym razem na szczęście nie musimy) bawić się w minigierki, czyścić fale wrogów na specjalnych arenach oraz odhaczać pieczątki za zabijanie przeciwników w tzw. Designated Matchach, aby odblokować sobie dojście do bossa, ale szału nie ma. Jeden z powodów polega na tym, że poruszanie się po tym światku wypada dosyć przeciętnie. Na motorze jeździ się średnio, Travis skacze jak paralityk, a jak twórcy nie przewidzieli gdzieś przeskoczenia przeszkody (choćby to była cegła), to jej nie przeskoczymy i biegamy dookoła. Zwłaszcza słabo to wygląda w "wojennym" regionie. Poza tym tradycyjnie problemy techniczne, ale tym razem drobne. Ot, na początku gra uznała, że jestem Japończykiem i odpaliła się po japońsku, a pada wykrywała w losowy sposób. No ale porobiliśmy, co mieliśmy do porobienia w otwartym świecie i przyszła pora na bossów. Tutaj kolejny drobny minus - przez to, że po świecie zbieramy "klucze" do walk z nimi, to praktycznie nie mają swoich dedykowanych leveli z przydupasami. Wpadamy na starcie i lecimy z tematem. Same walki to natomiast cymesik i pięknie miksują formułę - mamy zwiedzanie nawiedzonej szkoły w FPP, grę w walkę o ostatnie krzesło czy jRPGową bitwę poza samą siekaniną. Siekanina wypada najlepiej w całej serii - nie robi się z tego żadne DMC, ale rzecz dobrze usprawnia koncepty z poprzedniczek, dodaje parę fajnych bajerów jak ataki za pomocą rękawicy czy nawet opcja przetransformowania Travisa w strój mecha (HENSHIN!). Szkoda tylko, że dodając te mechaniki do i tak prostego systemu olano jedną rzecz z poprzedniczek - blokujących wrogów, których defensywę rozbijamy atakując kończynami Travisa. Tutaj, wyłączając rzuty zapaśnicze, Touchdown załatwia praktycznie wszystko mieczem. Historyjka jest tradycyjnie uroczo pieprznięta i zabawna (z paroma bardziej niepokojącymi motywami), a Suda wspiął się tutaj na wyżyny swojego śmieszkowania. Nasz kiciuś w końcu mówi - głosem kojarzącym się z przypakowanym Afroamerykaninem - Takashi Miike staje się głównym tematem dyskusji i nie tylko, a postacie z poprzednich części zaliczają mniej i bardziej spodziewane powroty. Fabuła kończy wątek kosmitów, ale daje ładną i oczywistą furtkę do czwórki. Jasne, że mogę ponarzekać na junk czy przeciętnie zrealizowany otwarty świat. Sęk w tym, że bawiłem się bardzo dobrze i te 12 godzin na pewno nie było zmarnowane. Gdybym miał robić jakąś hierarchię serii, to byłoby to 1>3>2.
-
Tak jak miałem obawy wobec tego tytułu, tak teraz zrobiłem się o niego znacznie bardziej spokojny. Choć mam dziwne wrażenie, że i tak będzie warto po premierze jeszcze chwilę poczekać, zanim wszystko popatchują.
-
Po ograniu kilku gierek, które wybitne nie były, w końcu ograłem bangera w postaci Death's Door. Poproszę więcej gier, które tak ładnie bawią się formułą izometrycznych Zeld, mądrze inspirują się soulsami i są po prostu urocze. Ale po kolei - o co w tym w ogóle chodzi? Otóż nasz protagonista jest jednym z kruków pełniących rolę żniwiarzy dusz - w uniwersum gry przypadła im rola Śmierci. W trakcie jednej z robót coś idzie bardzo nie tak i nasz mały ciałem, ale wielki duchem protagonista musi w jednym ze światów zrobić srogie żniwa, przede wszystkim na trzech napakowanych duszach pełniących rolę trzech głównych (niejedynych) bossów do pokonania, zanim będzie mógł on sobie nieco odpocząć. W pięknie wyglądającym i udźwiękowionym świecie (gra ma dosyć baśniowy klimat) przyjdzie nam odblokowywać nowe przedmioty-umiejętności, rozwiązywać proste zagadki, także powalczymy i parę razy pogimnastykujemy solidnie palce przy zręcznościowych elementach. Tym, co świetnie tutaj działa jest dobry balans poszczególnych elementów. Odblokowujemy kolejne pomieszczenia i skróty (zwłaszcza dungeony są kapitalnie zaprojektowane) przechodząc przez łamigłówki i czasówki, a w międzyczasie masakrujemy cieniasów (albo oni nas) za pomocą turlania, ciachania i czterech dodatkowych broni (których używamy poza tym do dalszej eksploracji). Nasz kruk dużo nie zniesie, nie ma ze sobą żadnych ectusów, ale za to nie limituje go pasek staminy. Gra premiuje mieszanie melee z walką na dystans, zwłaszcza, że ta pierwsza pozwala odnowić zasób pocisków. Na wyróżnienie zasługują bossowie - są naprawdę świetnie zaprojektowani. Poziom trudności również został dobrze wyważony - gra potrafi być chwilami dosyć wymagająca, ale nigdy nie budzi frustracji. Do tego trudno gniewać się na tak sympatycznie prezentujący się tytuł posypany przyjemnym humorem. Żałuję, że tak późno usiadłem do tego tytułu.
-
Wygląda ciekawie, choć patrząc po animacji miałem wrażenie, że pokazano dosyć wczesny build (nie mam na myśli cutscenek).
-
Piękny ten gameplay. Może to zbytni optymizm, ale czyżby slashery w końcu wracały po erze zalewu sołslajkami?
-
To wygląda tak źle, że chyba już lepszą wiadomością byłoby ogłoszenie Dragon Age Racing z trasami w tej niekończącej się otchłani w jedynce (aż mi się przykro zrobiło, bo parę dni temu zainstalowałem sobie jedynkę, żeby ją w końcu po 15 latach dokończyć).
-
Jak dla mnie, obok Perfect Dark, prezentacja konfy. Jest hype.
-
Poddałem się przy FFX po ubiciu chocobożercy. Kilkanaście lat temu odbiłem się od tej gry znacznie szybciej, ale pomimo fajnego systemu walki po prostu nie mogę dalej grać tą łajzą Tidusem i resztą wesołej kompanii. Nie dam chyba nigdy rady polubić tej gry
-
Xbox Series - komentarze i inne rozmowy
Jukka Sarasti odpowiedział(a) na ASX temat w Xbox Series X|S
Co za pokaz -
Dodam coś od siebie - za błędy przepraszam, piszę obecnie z telefonu. Mój zdecydowanie ulubiony boomer shooter (używając tego sformułowania w sposób dosyć ogólny), a nawet i jedna z moich ulubionych gier w ogóle to Turbo Overkill. Można powiedzieć, że bierze koncepty z nowych Doomów i dopycha je jeszcze dalej - jest mordercze tempo, świetne areny i lokacje nagradzające eksplorację, każda broń jest użyteczna przez całą grę, do tego dochodzi kilka przydatnych mocy (zamiast niepotrzebnego przepychu) i apgrejdy, które sporo zmieniają. Sam klimat jest cymesik - początkowo to rzecz bardziej jajcarska, ale potem robi się z tego potężny gritty cyberpunk klasy B z VHS z lat 80. Muzyka sztosowa, bossowie wybitni, no 10/10: Drugie sztosiwo na dzisiaj to Ultrakill. Kupiłem jak tylko pojawiło się EA po kapitalnym demie i nie ruszam, aż nie zostanie ukończone. Proces ten się przeciąga, ale wynika to z tego, że gra regularnie dostaje dużo nowej zawartości i się po prostu rozrosła. Dosłownie to Quake May Cry, jak głosił lead tej gry: A na koniec Polski niszowy banger - Vomitoreum. Metroid Prime, ale to weird horror na GZDoom zrodzony w umyśle tyleż płodnego, do kreatywnego rodaka ukrywającego się pod ksywą Scumhead. Im mniej wiecie o tej grze zanim ją odpalcie tym lepiej. Za parę groszy możecie przeżyć kilka godzin jednej z bardziej zapadających w (przynajmniej mojej) pamięci gier ostatnich lat. Na przekór nie załączam nawet zajawki z jutuba. Wydajcie te 2 dychy i potem miejcie do mnie ewentualne pretensje.
-
Całość była bardzo przyjemna, choć jak żeby podpuścić dziewczynę powiedziałem jej, że Lucy ładnie wygląda, to ta mnie później spamowała memami z wiadomą żabą:
-
Dzięki! Nie mogę niestety już dać reakcji dzisiaj
-
Ostatnio rozpykałem sobie Asura's Wrath. Najlepszym podsumowaniem tej ciekawostki byłoby coś w stylu "fajna zabawa, kiepska gra". Rzecz zresztą jak wyszła te bodajże 12 lat temu, to budziła kontrowersje. Przede wszystkim tym, że większość czasu gry spędza się oglądając cutscenki i klepiąc QTE za QTE. Były bowiem takie czasy, kiedy ta mechanika szczególnie spopularyzowana przez RE4, a znana wcześniej np. z Shenmue, pojawiała się w co drugiej grze, nawet jeżeli szczególnie dużo tam nie wnosiła. No to w przygodach wściekłego koleżki mamy jej pod dostatkiem. Design świata i pomysł na niego jest całkiem fajny - cyberindyjskie pseudobóstwa bronią świata przed Ghomami (do tych leszczy zaraz przejdziemy) ze stacji kosmicznej - na samej Ziemi przebywa się już niezbyt przyjemnie ze względu na ich masową obecność. Jednym z ośmiu generałów kierujących walkami z nimi jest tytułowy Ashura, wyróżniający się tym, że jest dosyć, no... poirytowany przez cały czas. A potem bardziej i bardziej. Po pierwszym chapterze w grze zostaje zdradzony i jak się może początkowo zdawać, unicestwiony w imię spisku. Tak się jednak składa, że nasz dzielny zabijaka wyglądający jak bękart Goku, Raiana Kure i nanomaszyn (synu) jest dosłownie zbyt wkurwiony, żeby umrzeć i po 12 tysiącach lat wraca, żeby się zemścić i przede wszystkim uratować swoją córkę używaną przez pozostałych generałów (obecnie bóstw) jako wielki zasilacz. W trakcie swojej przygody będzie płonął, tracił kończyny, ostrzelają go laserami z orbity, bił się będzie ze skurczybykami wielkości planety, zdarzy mu się zostać przebitym ostrzem dłuższym, niż średnica planety, a to nie jest nawet połowa gry. No ale będzie na tylko coraz bardziej rozeźlony. Gdybym miał wybierać najbardziej wkurzonego bohatera w grach, to pewnie byłby to poczciwy Asura. Kratos wygrzebujący się Hadesu to pikuś przy złym humorku naszego przyjstoniaka. Gra jest mocno stylizowana na anime - nie chodzi jedynie o wygląd postaci (te mają fajny cellshadingowy sznyt i wielkie oczy, ale nie wygląda to przesadnie japońsko), ale też o to, że w poszczególne chaptery mają swoje super podniosłe intra, które krótko przedstawiają wydarzenia, gra dzieli się na 3 serie, a jakoś w połowie każdej misji mamy przerwę z dwoma planszami, tudzież "to be continued" po szczególnie dramatycznych wydarzeniach. I do tego momentu można powiedzieć, że jest spoko. Tyle, że poza tonami QTE (dosyć prostymi, więc raczej nie da się na nich zaciąć) wpakowano tutaj jeszcze potwornie dennego brawlera. Obijamy ryje jakichś randomów, tudzież bossa, czasem klikamy unik, spamujemy lekkim atakiem bez większych wariacji i czasem odpalamy silny atak, który musi się załadować. Poza tym czasem pojawia się prompt kontry lub dobicia przeciwnika na ziemi, a do tego można wbić w stan super saiyana, w którym szybciej napełnia się pasek burst. a burst to tutejszy "cel misji" - czy to walcząc z przeciwnikami, czy to tłukąc się z bossem zazwyczaj musimy go napełnić zadając obrażenia, aby w ramach krótkiego QTE zakończyć walkę lub zacząć jej kolejny etap. Do tego jeszcze są prościutkie misje, kiedy leci się w kosmosie i strzela. No i tyle w sumie. Zdecydowanie lepiej jest, kiedy ma się wrażenie, że uczestniczy się w zajebiście kretyńskim i przyjemnym anime. A, gra się też przez chwilę inną postacią, ale nic się praktycznie nie zmienia w gameplayu. Gra prezentuje się okej - styl graficzny zabezpieczył nieco postacie przed upływem czasu, ale tekstury czasem sprawiają wrażenie, jakby gra swój development zaczęła gdzieś w połowie PS2 i twórcom nie chciało się dorobić nowych grafik. Muzyka nie zapada w pamięć poza "smutnym" motywem przewodnim, który dla odmiany jest bardzo ładny. Jeżeli miałbym się czepiać, to design samych Gohm (z którymi się też sporo walczy) budzi raczej śmiech, niż jakieś wrażenie - weźcie sobie goryla, słonia albo żółwia, powiększcie go, dodajcie mu czerwony filtr i oto macie przerażającą Gohmę. Z rzeczy lekko mnie bawiących, temu, że chwilę temu skończyłem NHM2 i kończę NHM3, to rozweseliło mnie, że jedna z głównych postaci mówi głosem Travisa. No i rysuje się obraz ciekawostki, którą można sobie nawet odpalić i nie jest to źle spędzony czas pomimo kiepskiej mechaniki walki. Tyle, że gra odpala jeszcze motyw z gatunku "prącie ci w rectum". Po przejściu standardowych 18 chapterów gra informuje, że można odblokować po spełnieniu paru warunków chapter wieńczący historię. Tyle, że ten chapter kończy się plot twistem, który w domyśle ma wymusić na graczu dokupienie DLC z prawdziwym zakończeniem (jak swego czasu np. PoP, który wyszedł po piaskowej trylogii). Już pomijając ten frajerski motyw, to jeśli mam znowu męczyć się z tą nudnawą walką, to po prostu sobie obejrzę ostatnie 3 chaptery na jutubie. Trudno mi jednoznacznie ocenić. W sumie to mi się podobało, ale też za cholerę nie potrafię obronić Asura's Wrath jako dobrej gry.
-
-
Wygląda całkiem spoko - tak jak po revealu nie czułem jakiegoś dużego hype, tak teraz jestem wstępnie zaintrygowany.
-
Da się, ale lepiej nie.
-
Z tym wiążę pewne nadzieje: https://store.steampowered.com/app/1963690/ENENRA_DEMON_CORE No i Lost Soul Aside wyjdzie może w połowie kolejnej generacji.
-
NG to dla najlepszy slasher, a DMC3 zajmuje zaszczytne drugie miejsce. Ze sterowaniem nie miałem problemów (no, jak grałem w Sigmę to mi trochę przeszkadzał pad z PS3, którego nie cierpię, ale poza tym nie mam jakichś dużych problemów z tą wersją, co innego Sigma 2), natomiast walka to perfekcyjny balet śmierci z masą możliwości ofensywnych i wymuszaniem na graczu opanowania systemu. Jakbym miał wybrać 10 gier do grania do końca życia, to przygody Ryu na pewno by się w tym gronie znalazły. Sianie rozpierdolu kosą albo szponami
-
Jedyna ekranizacja Yakuzy jaka miała sens, to była wersja Takashiego Miike - chujowy film, zajebista zabawa. Zabrakło tylko tego, żeby pojawił się prompt z trójkątem