Jukka Sarasti 576 Opublikowano 24 marca Opublikowano 24 marca Lubię szybkie FPSy, kocham Turbo Overkill, FEAR i Doom Eternal. Wniosek jest prosty - Sprawl musiało mi siąść. Te niecałe 6 godzin zabawy dostarczone głównie przez dwie osoby może nie jest na poziomie wymienionych trzech tytułów, ale podobieństwa są ewidentne, a gra przednia. Na początek, zanim przejdę do mięska, krótko o fabule, bo i ta jest mocno pretekstowa. Gramy sobie babką o kryptonimie Seven, która to była elitarnym żołnierzem złego kombinatu rządzącego brudnym cyberpunkowym światem Sprawl. Sumienie ruszyło, zaszyła się w slumsach, ale odnajduje ją kolega do fachu, wita strzelając do niej z shotguna, więc trzeba działać. Na szczęście kontaktuje się z nią tajemniczy FATHER (kim lub czym jest ta postać domyśli się każdy, kto miał do czynienia z jakąkolwiek formą cyberpunku przez 5 minut) i przywraca nam sprawność bojową, a my idziemy siać pożogę. Pożogę w oprawie bardzo przypominającej Turbo Overkill - z jednej strony modele ewidentnie podjeżdżające pod FPSy z końca ubiegłego wieku, a z drugiej strony całkiem nowoczesne elementy cząsteczkowe. Do tego muzyka w tej grze jest absolutnie FENOMENALNA - kawał idealnie wpasowanej elektroniki pełnej drum'n'bassów przemieszanych z chórami i z rzadka cięższymi bitami. Już dla samej ścieżki dźwiękowej warto odpalić. A jak w to się gra? Zajebiście. Nasza heroina potrafi zwalniać czas, co podświetla jej słabe punkty wrogów (niespodzianka - głównie głowy i plecaki-jetpacki) i daje przewagę szybkościową bardzo istotną w chwilach, kiedy spadają na nas hordy przeciwników. Do tego może poruszać się za pomocą szybkiego ślizgu i biegać po ścianach, co ma kluczowe znaczenie przy prostych i miłych przerywnikach platformowych. Mechanika biegania po ścianach jest naprawdę fajnie zrealizowana i aż szkoda, że gra praktycznie nie zmusza do toczenia potyczek podczas takich sprintów - tylko od nas zależy, czy chcemy zalać wrogów gradem ołowiu z nieco horyzontalnej pozycji 3 metry nad nimi. A strzelamy głównie do rozmaitych zamaskowanych żołnierzy i robotów. Gra nie powala może pod kątem projektów przeciwników, ale zdecydowanie spełniają oni swoje zadanie. Za to świetnie wypada design poziomów - pierwsze są stosunkowo proste, ale ostatnie kilka to naprawdę kawał świetnie zaprojektowanych miejscówek zarówno pod kątem eksploracji, jak i pomysłowych aren. Loop walki można opisać tak - wszyscy są agresywni i chcą nas bardzo zabić, więc my im wysadzamy łby headshotami, łapiemy znajdźki z nich wypadające (jak w Turbo Overkill i Doomie) i jeżeli kogoś zestunujemy, to dekapitujemy kataną. Strzela się absolutnie wybornie - bronie są zaprojektowane bardzo fajnie i praktycznie każda ma jakieś swoje słabości, przez co nie można się za bardzo przywiązywać. Do tego jest tu jeden z lepszych shotgunów w gierkach, a wiadomo, że satysfakcjonujący shotgun w FPSie to plus jeden do oceny. W połączeniu z naprawdę dobrymi projektami walk, świetną muzyką i niezłym klimatem naprawdę ciężko się tutaj nie bawić w dobry sposób. Wad nie stwierdzono - gra ma dobrze zbalansowany poziom trudności, nie napotkałem żadnych bugów. Sprawl nie zajmie Wam dużo czasu, a na PC można kupić za psi pieniądz. Obecnie klucze latają po parę złotych - ja kupiłem jakoś na premierę za parę dych i absolutnie nie żałuję. Dzięki scenie indie FPSy się mają dobrze jak nigdy. 6 Cytuj
Bzduras 13 395 Opublikowano 24 marca Opublikowano 24 marca 5zł za kluczyk, do tego taki post - namówiłeś. Cytuj
zdrowywariat 564 Opublikowano 24 marca Opublikowano 24 marca 11 godzin temu, Czokosz napisał(a): bo od jakieś czasu ciągnie mnie głównie do gier, które stawiają na intensywną rozgrywkę. Mam tak od zawsze Cytuj
kotlet_schabowy 2 839 Opublikowano 25 marca Opublikowano 25 marca (edytowane) Donkey Kong Country (SNES/Switch) Grę skończyłem prawie ćwierć wieku temu na emulatorze SNESa, no ale powtórka po takiej przerwie to prawie jak pierwszy raz. Skłonił mnie do tego chyba hype wokół niedawnej premiery DKC: Returns, ale tak czy siak wisiało to w powietrzu od jakiegoś czasu. Cóż, klasyka gatunku. Przełom techniczny w czasie premiery, a dziś nadal estetyczna i robiąca wrażenia oprawa, niezmiennie wpadająca w ucho muzyka i miodny, nie starzejący się trzon zabawy (skacze i biega się jak dla mnie przyjemniej, niż w starych Marianach chociażby), zepsuty irytującym poziomem trudności i rozwiązaniami typu "savepoint co kilka poziomów". No nie ukończyłbym tego bez quicksave'a (i zapewne tak samo było lata temu), choć nie powiem, na początku próbowałem. Niestety to mityczne WYZWANIE polega głównie na zaskakiwaniu gracza co krok przeszkadzajkami wyskakującymi nagle zza ekranu, zanim się on przescrolluje, ergo: za pierwszym razem nie masz prawa ich uniknąć. Ogólnie sporo tu tanich zagrywek mających na celu dojechanie gracza. Do tego jeden checkpoint na cały level (jak na moje to zazwyczaj przed tą trudniejszą połową), tylko jedna możliwość skuchy (i to jeśli mamy akurat Diddy Konga w ekipie, notabene obecność dwóch małp na ekranie przy większej "zadymie" może trochę zmylić), rzadko spotykane dodatkowe życia (plus obowiązkowe 1UP po zebraniu stu bananów) i masa sekretów, których bez opisu nie sposób odkryć. Czyli typowy oldschool, za którym osobiście nie tęsknię i nie powiem, żeby dzisiaj taka zabawa sprawiała jakąś wielką frajdę. Tak jak wspominałem, gameplay jest nieśmiertelny i tutaj wszystko gra, no tylko trochę to zbyt upierdliwe. Mimo wszystko zamierzam jechać z serią dalej. Edytowane 25 marca przez kotlet_schabowy 9 Cytuj
SebaSan1981 3 784 Opublikowano 25 marca Opublikowano 25 marca O to ta gierka, której twórcy mają fetysz beczek Próbowałem kiedyś to przejść ale wymiękłem. Z "małpich" gier przeszedłem jedynie Thrilla's Surfari na Famicomie bardzo wiele lat temu. Było hardkorowo ale do ogarnięcia. Cytuj
Jukka Sarasti 576 Opublikowano 25 marca Opublikowano 25 marca Akurat się idealnie zgrywa, przechodzę obecnie z doskoku na Switchu Super Mario World i z jednej strony naprawdę, zwłaszcza patrząc na rok wydania, jest to pomysłowy i przyjemny tytuł, a z drugiej ilość miejsc, gdzie się ginie nie ze swojej winy (bo się nie zna levelu i kończy pierwsze podejście do danej sekwencji skokiem w przepaść czy na przeciwnika, który akurat nie dostaje obrażeń od naskoku na niego, tylko wtedy rani) jest irytująco duża. Cytuj
sadiker 96 Opublikowano 26 marca Opublikowano 26 marca Obsession Academy (Shuuchaku Gakuen)- Visual Novel Fajny, zachęcający trailer, po czym okazuje się że w sumie wystarczy obejrzeć trailer i nie trzeba grać bo w grze nic więcej nie ma. Serio, jest w grze 5 CGI - jedno na tytuł i cztery na każde zakończenie co pokazali w trailerze - do połowy gry jest milutko, sielskie, szkolne życie, a potem komuś odwala i kończy się tak jak na jednym z CGI i nic więcej nie ma. Bieda i rozczarowanie. Zmarnowane 3h, a potencjał był. 3/10 Yet another killing game - Visual Novel Mile zaskoczenie. Solidny, kameralny tytuł na jakieś 7h - cała akcja dzieje się w jednym domu i ma 3 bohaterki. Żadnych dłużyzn, odpowiedni czas na rozwój postaci, trup ściele się gęsto(jak to możliwe z 3 bohaterkami?). Spoiler Pętla czasowa Jedynie trochę w końcówce gra traci tempo i główny zły się trochę podkłada ale to można wybaczyć. Dam 7,5/10, obniżam o 0,5 bo główna bohaterka z twarzy to totalna zrzynka z Gweenpool. Demon King Chronicle - JRPG Tyle gier w backlogu(jeszcze kupiłem ostatnio 12 nowych VN na Steam bo promocje), a ja gram w jakąś zapominaną grę sprzed 18 lat. Zaczynamy na wyspie bez żadnego uzbrojenia i przedmiotów. Nie wiemy co mam robić i gdzie iść. I to mi się podoba! Gra nie pierdoli się z graczem. Źle polazłeś i trafiłeś na zbyt silnego wroga to giń. Nie ma możliwości ucieczki w trakcie walki. Dałeś się zaatakować dwóm szczurom naraz? Wracaj do save pointu i się popraw. Nikt nikogo tu za rączkę nie będzie prowadzić. Sam pozbieraj informacje, pokombinuj z przedmiotami - każdy przedmiot można założyć, nawet szczurze mięso daje jakieś bonusy, a to właśnie ekwipunek jest tutaj najważniejsze bo samo levelowanie mało daje. Za dużo potworków dookoła? To je omijaj - gra sama do tego zachęca. Jak gracz się uprze to może przejść grę w złej kolejności i zrobić tzw. sequence-breaking - co autor przewidział. Żeby gracz miał szansę to po każdej walce zdrowie i mana się trochę regenerują, więc by nie marnować eliksirów należy bić słabsze mobki by utrzymać się przy życiu. Na początku gra wydaje się niesprawiedliwa, ale tak naprawdę 90% zgonów(im później tym mniej ich będzie) to wina gracza. Ciekawym urozmaiceniem jest system startu walki. Wszystkie potwory są widoczne, jeśli się do jakiegoś zbliżymy za bardzo to rozpoczyna się sekwencja przygotowania do walki(jakieś 3 sekundy), podczas której postać gracza i inni przeciwnicy mogą się ruszać i jeśli my podejdziemy do nich za blisko albo oni do nas to walczymy również z nimi. Zresztą macie gifa jak to działa: Fabuła też lepsza niż miała prawo być, skupia się na tytułowym "Demon King Chronicle" - jest to książka, w której brakuje ostatniego rozdziału i głównym celem jest znaleźć sposób by go dopisać. Oczywiście trzeba się trochę nachodzić by odblokować wszystkie pamiętniki i części rzeczy samemu się domyślić np. wyspa startowa nazywa się "Nest" i aż mi się głupio zrobiło, że tak późno wpadłem skąd ta nazwa. 8/10, gra na jakieś 15h, potem jest jeszcze endgame na godzinę albo dwie. Gram w pewną VN na 60h ale był w niej tak cringe'owy moment, że musiałem rozchodzić i zabrałem się za: Standstill Girl - JRPG Strażnik czasu trochę poknocił i fragmenty zegara zostały porozrzucane po kilku lokacjach. Trzeba go naprawić bo bez niego czas się zatrzymał. Jak na RPG Maker grafika je niesamowita, tutaj twórcy bardzo się postarali i włożyli dużo serca w lokacje i postarali się by były różnorodne - miasta, stacja kolejowa, jaskinia. Niestety sama gra jest trochę nudnawa, rozgrywka sprowadza się do znalezienia wszystkich tzw. "Blizn"(Scars), pokonania ich by odblokować bossa, który ma fragment zegara. Nie ma żadnych interakcji z mieszkańcami wioski, bo jak wspomniałem wcześniej czas się zatrzymał. Do mniej więcej połowy gra stanowi jakieś wyzwanie a potem odblokowałem zdolność Self-Holocaust, która w zamian za 40hp zadaje gigantyczne obrażenia. Nawet na bossa wystarczą dwa ataki. Dodatkowo są oni tak zaprogramowani, że używają swoich najsilniejszych ataków jak mają poniżej 25% hp, wiec zdarza się ze nie zdążą ich użyć. Hp odnawia się gdy nasza postać jest w ruchu więc przeważnie każdą nowa walkę rozpoczynamy z pełnym zdrowiem. Niby jest z 20 różnych akcesoriów, a w praktyce wystarczą te, które dają 25% do hp, a potem 50%, by spamować Self-Holocaust. Gra ma 3 zakończenia(3 opcje dialogowe końcówce do wyboru), można ja skończyć w 3h. Nie mogę dać więcej niż 6/10. 3 Cytuj
Jukka Sarasti 576 Opublikowano piątek o 14:22 Opublikowano piątek o 14:22 Po paru latach odświeżyłem sobie Devil May Cry 4, tym razem w wersji SE. Ogólnie to opisuję wrażenia z przejścia "normalnej" gry - Bloody Palace czy granie innymi postaciami sobie będę gdzieś tam dłubał może w tle, ale przede wszystkim zależało mi na tym, żeby sobie przypomnieć ten tytuł i zderzyć go z moimi wspomnieniami. I o dziwo wyszedł lepiej, niż go zapamiętałem. Na początku miejmy to za sobą - tak, patent z bieganiem po tych samych poziomach i walkach z tymi samymi bossami po 3 razy jest słaby. Tak, Dante miewał lepsze bronie w innych grach z serii - choć po prawdzie przy tym podejściu polubiłem się np. z luciferem, którym nigdy nie chciało mi się mocniej bawić przed laty. Ja wiem, że DMC to Dante, starzy fani by się wkurzyli i tak dalej, w dodatku tu można zmieniać style w locie, co otwiera nowe opcje w porównaniu do trójki, ale chyba wolałbym, żeby gra dostała z 4-5 misji więcej u Nero, ten zyskał w trakcie nową broń albo styl, a Dante byłby jako postać do odblokowania, bo ewidentnie miałem wrażenie, że coś poszło nie tak w cyklu produkcyjnym i dlatego dostajemy pyskacza w recyklowanych lokacjach i starciach (choć pojawia mu się z trzech nowych wrogów), które można ogarnąć spokojnie w 2-3h. Tylko co z tego, skoro bawiłem się doskonale? Demoniczna łapa i miecz z przerzutkami bawią tak samo z każdym kolejnym użyciem, podobnie jak te kilka kombosów Nero i devil trigger z lekkim twistem. Dobrze się tą postacią gra i przy okazji stanowiła dobre wprowadzenie dla graczy (tak gameplayowo, jak i pod kątem wejścia w historię), który zapoznawali się z DMC dopiero przy okazji siódmej generacji konsol. Dante jak to Dante, nawet z takim sobie w porównaniu do innych gier arsenałem dalej jest niezwykle przyjemny w prowadzeniu i żonglowanie swordmasterem i tricksterem (a później dochodzi jeszcze miła atrakcja w postaci dark slayera - przykro mi, ale royal guard i gunslingera jak zawsze używałem tylko po to, by przypomnieć sobie, że wolę inne style) pozwala miło spędzić czas przy kombinowaniu jak tu nabić SSS w każdym killroomie. No i bossowie są naprawdę dobrze zrobieni, choć nie na tyle, by pizgać ich trzy razy, jak to dzieje się z ich większością. Same lokacje - dopóki nie zaczynają drażnić recyklingiem - też są bardzo udane i nie wpadają w te same nudne wizualne tony. Do tego kawałek towarzyszący walce z Danteuszem jak zawsze robi robotę - do audio i wideo nie mogę się przyczepić, tak samo jak nie mogłem, kiedy gra wychodziła. To było godne wejście w kolejną generację konsol. Ostatecznie przy DMC4 bawiłem się znakomicie i choć kiedyś w moim rankingu była podpisana jako "ciągle fajna gra, ale gdzie tam do 1-3-5" (jak wiadomo, ta seria nie miała drugiej części i po jedynce od razu było Dante's Awakening) to obecnie nie mam problemów, by postawić ją bardzo blisko jedynki i piątki - trójka jest akurat poza zasiegiem prawie wszystkich gier. Ciekaw jestem, jak wypadnie zaplanowany na najbliższe miesiące powrót do piątki - gry, która byłaby moją ulubioną częścią, gdyby nie V. 2 Cytuj
Paolo1986 948 Opublikowano sobota o 00:03 Opublikowano sobota o 00:03 (edytowane) Ukończyłem właśnie Star Wars: Jedi Fallen Order (PS5). Jakoś nigdy nie byłem fanem tego uniwersum, ale gierka bardzo przyjemna. Klimacik, walka i eksploracja. Jako gracz, który "liże ściany", dokończę jeszcze zwiedzanie wszystkich planet i powinna wpaść kolejna Edytowane sobota o 00:03 przez Paolo1986 1 Cytuj
Ta odpowiedź cieszy się zainteresowaniem. Kmiot 14 251 Opublikowano sobota o 22:21 Ta odpowiedź cieszy się zainteresowaniem. Opublikowano sobota o 22:21 Attack of the Friday Monsters [3DS] Niecodzienną sytuację miałem z tą grą. Z jakiegoś powodu kupiłem ją jeszcze za czasów świetności 3DSa, gdy tamtejszy eShop funkcjonował w najlepsze (gra nie ma fizycznego wydania). Pamiętam, że popykałem godzinę, może dwie i odpuściłem. Attack of the Friday Monsters przypomniała mi o sobie ikonką, gdy ostatnio odkurzyłem swoją konsolkę, więc pomyślałem - czemu nie? Uczciwie zapłaciłem, to przejdę, tak nakazuje kredo gracza. To mała, ciepła, czuła gierka. Sohta to kilkuletni dzieciak, którym przyjdzie nam pokierować. Miejsce i czas akcji? Jakaś malutka japońska wioska w latach 70. zeszłego wieku. Przeuroczo ciasna, skąpana w wakacyjnym upale, który aż wylewa się z małego ekraniku. Słychać cykady, pobliski strumyk cicho szemrze, gdzieś w oddali przejeżdża pociąg. Idyllę chwili i miejsca zakłócają jedynie krater po meteorycie i odciski gigantycznych łap potworów. Skąd się wzięły? Czy są zagrożeniem? Wraz z Sohtą spróbujemy odnaleźć odpowiedzi na te (i inne) pytania. Gameplay to bieganie Sohtą po wiosce i okolicach (predefiniowane rzuty kamery), pogaduszki z mieszkańcami, wypełnianie ich próśb. Bohater w trakcie swojej przygody pozna nowych przyjaciół, rywali, zdąży nawet się zauroczyć koleżanką. Wszystko to podane jest nam w tej beztroskiej, dziecięcej perspektywie. Trochę naiwnej i łatwowiernej, trochę skłonnej do zbyt bujnej wyobraźni. Czego dziecko nie potrafi logicznie wytłumaczyć, do tego dorobi sobie fantazyjną otoczkę. Cyniczny dorosły cicho parsknie pod nosem widząc do jakich bezkrytycznych i ufnych wniosków potrafią dotrzeć Sohta i jego przyjaciele. Attack of the Friday Monsters to gra rozluźniająca, bezstresowa, chill. Biegamy po tych kilkunastu ekranach składających się na całą mapę “świata” wykonując proste, acz urocze fetch-questy (główne i drugoplanowe), tym samym popychając fabułę do przodu. Jedynym zajęciem pobocznym jest zbieranie porozrzucanych kolorowych kamyczków, które z kolei zamieniamy na karty z potworami. A skoro są karty, to jest też karciana mini-gierka. Niespecjalnie skomplikowana, bazująca na zasadach papier-nożyce-kamień, ale dodająca element losowy i zmuszający do odrobiny dedukcji. Nikogo nie porwie na długie godziny, ale to całkiem uroczy dodatek. Zresztą “urocza” to przymiotnik, którym można opisać całą grę. Podobnie jak “ciepła”. Letni, wakacyjny klimat jest bardzo sugestywny, jak na tak mały tytuł. To raptem 4-5 godzin rozrywki, a to i tak przyjmując, że będziesz leniwy i niespieszny w wypełnianiu zadań. Jeśli zechcesz w Attack of the Friday Monsters zaliczyć wszystkie 26 questów, to przygotuj się na dodatkową godzinę grindu karcianki, ale to już dla graczy z nie zawsze zdrowym syndromem “muszę mieć 100%”. To ja. Nie mam pojęcia czy jest obecnie jakikolwiek legalny sposób na zdobycie tej gry, obstawiam, że nie, więc nawet nie czuję odpowiedzialności polecając ją. Kradzioną za darmo można sprawdzić. Gran Turismo 7 [PS5/PSVR2] Stałem się tym, z czego się śmiałem. Chłop jeździ w kółko samochodzikiem, no trzymajcie mnie, bo nie wytrzymam. Ale mam coś na swoje usprawiedliwienie. Kombinacja: pierwsza kierownica (bez ekscesów, rozsądny wybór w stosunku jakość/cena, czyli G29 + Wheel Stand Pro) plus gogle PSVR2. No kurwa. Niesamowita rzecz, nawet na pijackie imprezy, choć nie dla słabych żołądków. Powyższe było moją główną motywacją, by odpalić Gran Turismo 7. Bo pomimo krótkich epizodów z serią jeszcze za czasów PS1, to nigdy nie byłem zwolennikiem symulacyjnych gier wyścigowych. A biorąc pod uwagę krytykę starych wyjadaczy cyklu, którzy narzekali na to, że GT7 kłania się brudnym każualom, to chyba mogę się z nimi zgodzić, bo jako niedzielny każual w gatunku, czerpałem z gry dużo rozrywki, więc najwyraźniej coś jest na rzeczy. Oceniam ją więc jako amator niemający styczności z poprzednimi częściami serii, chłop który większość gry jeździł na automatycznej skrzyni biegów i niską, bo niską, ale jednak z kontrolą trakcji. A jeśli akurat nie na PSVR2, to w trybie chase cam. Czyli trochę arcadowo, rozrywkowo i bez potrzeby pocenia się o rezultaty. Pozwijcie mnie. Gran Turismo 7 rozkręca się powoli i w zasadzie przez kilka pierwszych godzin prowadzi gracza za rączkę. Od zawodów, do zawodów. Kolejne tryby udostępniane są cyklicznie, więc nie ma mowy o przytłoczeniu. Próg wejścia jest na poziomie podłogi, praktycznie go nie ma. Zaczynamy zabawę od wyścigów istnych mydelniczek na kółkach, rozwijamy zatrważające prędkości 100 km/h, by stopniowo zaliczać progres, odkrywając kolejne atrakcje, zasiadać za sterami prawdziwych motoryzacyjnych bestii. Gra nagradza nas za wszystko. To wpadnie jakieś nowe auto, to kredyty na ulepszenie starego, to jakiś nowy tryb, albo stary ulega rozszerzeniu. I tak sobie jeździmy, zbieramy kolejne samochody niczym pokemony (ale dla heteroseksualisów) wpadamy w miłą pętelkę gameplayową, dopamina płynie gęsto. Po kilku godzinach wprowadzenia mamy już dostęp do pełnego asortymentu GT7 i w zasadzie możemy robić co chcemy, twórcy puszczają naszą rękę. A jest się czym bawić. Obecnie to przeszło 550 aut i pewnie z 40 tras. Niezliczona ilość zawodów z określonymi wytycznymi. Kilka sposobów na zdobycie i zakup wymarzonego auta, tuning mechaniczny (o różnym stopniu zaawansowania), tuning wizualny, udostępniane przez społeczność fikuśne malowania karoserii, masakrycznie rozbudowany tryb fotograficzny, wyzwania tygodniowe, wyzwania online (zarówno wyścigi, jak i time triale), niekonwencjonalne misje (np. dojedź do mety, jednocześnie oszczędzając paliwo), no i oczywiście licencje. Na pewnym etapie gry stwierdziłem, że w sumie chciałbym wyciągnąć z GT7 platynowego dzbanka, a ten, poza pewnym grindem (kasa, wyścigi online) wymaga pewnego poziomu umiejętności, czyli zaliczenia wszystkich podstawowych licencji na “złoto”. Umiejętności, których ja generalnie nie posiadam, ale potrafię być uparty i cierpliwy, więc połknąłem haczyk. Ach, cóż to była za przygoda. Wyzwania wymagające, bym wyszedł ze swojej strefy komfortu, porzucił kontrolę trakcji, zrezygnował z automatycznej skrzyni biegów, by zacząć się nieco pocić za kółkiem i zyskać kilka setnych sekundy na okrążeniu. Przyznam, że w niektórych przypadkach spędzałem na jednym etapie kilka godzin, ale kurde, syndrom “jeszcze jednej próby” był silny. Jest coś uzależniającego w tej jeździe “na żyletki”, precyzyjnym zaliczeniu każdej tarki, pełnym czułości operowaniu gazem przy wyjściu z zakrętu. Chyba mój peak doświadczenia z grą. Że gra wygląda rewelacyjnie, to chyba nie muszę pisać. Modele samochodów to chwilami jakiś absurdalny poziom detali, klosze tylnych lamp potrafią mieć wygrawerowane logo producenta, albo jakieś inne nieistotne oznaczenia. Wnętrza? Nieprawdopodobne w trybie VR, aż chciałoby się chwycić za klamkę i otworzyć drzwi, pojebana rzecz. Do tego cała gra wręcz skrzy od tego słynnego motoryzacyjnego porno, dostarcza ciekawostek, wizualnych atrakcji, angażuje mordy osobiście odpowiadające za design i konstrukcje kolejnych aut. Całość brzmi i wygląda wyśmienicie, imponująco, jak z wykwintnego katalogu. Jedynie muzyka zaczyna męczyć bułę po kilku godzinach, ale od czego mamy Spotify na konsoli? Doskonale sobie zdaję sprawę, że nie jestem kompetentny, by oceniać Gran Turismo 7 w wielu aspektach. Ale jako gatunkowy laik, który aktualnie spędził z grą 210 godzin (platyna tuż przed 200) chyba mogę z całym przekonaniem stwierdzić, że wciągnęło mnie jak turbina. Wracam regularnie, by sobie pojeździć przy spotifajowej plejliście. Ender Lilies: Quietus of the Knights [PS4] Poczułem się zmotywowany. Kontynuacja Ender Lilies ponoć jest rewelacyjną metroidvanią, a ja przecież do tej pory nie zaliczyłem jeszcze pierwszej części. Pora nadrobić zaległości. Fabuła? Schematyczna, ale która w gatunku ostatnio porywała? Świat pochłonięty zarazą, potwory panoszące się po niegdyś tętniących życiem lokacjach. Jest parę sentymentalnych wstawek, wątek poświęcenia, lojalności, oddania. Trzy zakończenia, w zależności na ile zechcemy się zaangażować, choć pierwsze trudno nawet określić endingiem, raptem czymś w ramach przerwy w połowie seansu. Lily to bezbronna bohaterka. Może skakać, rzucać się na podłogę w celu uniknięcia zagrożenia, ale w celach ofensywnych musi polegać na duchach upadłych wojowników. To tak naprawdę kwestia kosmetyczna, bo tych duchów używa się dokładnie w ten sam sposób, jakbyśmy sami dzierżyli broń, responsywności im nie brakuje, więc ani przez chwilę nie czujemy się bezbronni. Jasne, że niektóre duchy mają ograniczoną ilość użyć (regenerują się przy “ognisku”, albo przy użyciu innych specjalnych umiejętności), inne wymagają cooldownu, ale wiele z nich możemy używać bez ograniczeń. Niemniej każdy duch ma swoje atrybuty, rodzaj ataku i właściwości, więc warto uzbroić się na każdą ewentualność (zwarcie, dystans, buff, jeszcze inne pomagają w eksploracji). Na podorędziu możemy zawsze mieć dwa zestawy ataków (zmieniać je możemy przy “ognisku”), więc troszkę fajnej zabawy w tworzenie buildu jest. To w sumie znamienne, że ja piszę “ognisko”, a Wy wiecie co mam na myśli. Tutaj jest to ławeczka i jej warianty (jak w Hollow Knight), ale jednocześnie mogę zapewne niektórych z Was uspokoić, Ender Lilies nie zawiera elementu powracania po upuszczony loot, więc zgon jest praktycznie bezkarny. Ok, przymusowo wracamy do ostatniego checkpointu, ale poza tym zachowujemy wszystko, łącznie z doświadczeniem, które pęcznieje wraz z zabijaniem kolejnych wrogów. Przyznam, że to całkiem miłe, by po porażce nie musieć oglądać się za siebie, zamiast tego móc stwierdzić, że w takim razie pójdziemy sprawdzić co słychać w innym miejscu mapy. A skoro już jestem przy mapie, to mam jej do zarzucenia pewną umowność w określaniu wejść i wyjść, ale to jest jeszcze do przełknięcia, bo nie na takich strzępach się operowało. Bardziej boli brak możliwości stawiania jakichkolwiek znaczników. A przy metroidvanii to potrafi być bardzo bolesne, by zapamiętać każdy rodzaj przeszkody, który nie pozwolił nam przejść dalej. Nawarstwianie się tych ślepych zaułków w dalszym etapie gry może być uciążliwe i wielokrotnie pałowałem się na darmo przez kilka/kilkanaście ekranów, by móc sobie przypomnieć, że w sumie nadal nie mogę tej przeszkody pokonać. Natomiast na plus zaliczę oznaczanie przez grę każdej komnaty, którą wyczyściliśmy z istotnego lootu. Niezwykle pomocne. Rzecz w tym, że Ender Lilies bez wątpienia bardzo kompetentną reprezentantką gatunku. Może nie dostarcza niczego przełomowego, niczym też specjalnie się nie wyróżnia, ale wszystkie istotne elementy gameplayowe egzekwuje na tyle sumiennie, że całość komponuje się w świetną grę. Eksploracja jest nagradzająca i satysfakcjonująca. Bossowie nie są popychadłami i wymagają koncentracji, ale z racji dość ograniczonego wachlarza ataków nie są też przesadnie skomplikowani. W trakcie eksploracji mamy możliwość bezkarnego teleportowania się do każdej ławeczki, więc rozgrywka generalnie przebiega bez większych przestojów, jest po prostu przyjemna i zadowalająca. Do tego wizualnie trudno grze cokolwiek zarzucić. Może da się odczuć pewną monotonność, bo lokacje są bardzo podobne klimatycznie, różnią się nieco kolorystyką, ale w sumie to samo można napisać o świecie Hollow Knight. Jestem gotowy uznać, że dzięki temu zachowują pewną spójność nastrojową i koherentność wizji, a to już potrafię docenić. Warstwa audio? Dużo pianina i - co zaskakujące - wokalnych wstawek. Trudno nie zwrócić na muzykę uwagi, bo często nie jest tylko plumkającym gdzieś w tle zestawem dźwięków. Nierzadko wysuwa się na pierwszy plan i bywa inspirująca. Generalnie oprawa i wykonanie tej gry to jest kwestia, do której nie sposób się przyczepić, można tylko pochwalić. Niezwykle godny to reprezentant gatunku. Z racji specyficznej oprawy jednego gracza zauroczy bardziej, innego mniej, ale to już kwestia preferencji artystycznych czy stylistycznych. Mechanicznie Ender Lilies nie powinno zawieść nikogo. Chyba, że ktoś szuka wygórowanego wyzwania, to raczej nie ten adres - gra nie rzuca kłód pod nogi. W moim przypadku to było 18 godzin na 100% mapy. Oceń samodzielnie. 15 Cytuj
Shen 10 589 Opublikowano sobota o 22:34 Opublikowano sobota o 22:34 6 minut temu, Kmiot napisał(a): Attack of the Friday Monsters [3DS] Niecodzienną sytuację miałem z tą grą. Z jakiegoś powodu kupiłem ją jeszcze za czasów świetności 3DSa, gdy tamtejszy eShop funkcjonował w najlepsze (gra nie ma fizycznego wydania). Pamiętam, że popykałem godzinę, może dwie i odpuściłem. Attack of the Friday Monsters przypomniała mi o sobie ikonką, gdy ostatnio odkurzyłem swoją konsolkę, więc pomyślałem - czemu nie? Uczciwie zapłaciłem, to przejdę, tak nakazuje kredo gracza. To mała, ciepła, czuła gierka. Sohta to kilkuletni dzieciak, którym przyjdzie nam pokierować. Miejsce i czas akcji? Jakaś malutka japońska wioska w latach 70. zeszłego wieku. Przeuroczo ciasna, skąpana w wakacyjnym upale, który aż wylewa się z małego ekraniku. Słychać cykady, pobliski strumyk cicho szemrze, gdzieś w oddali przejeżdża pociąg. Idyllę chwili i miejsca zakłócają jedynie krater po meteorycie i odciski gigantycznych łap potworów. Skąd się wzięły? Czy są zagrożeniem? Wraz z Sohtą spróbujemy odnaleźć odpowiedzi na te (i inne) pytania. Gameplay to bieganie Sohtą po wiosce i okolicach (predefiniowane rzuty kamery), pogaduszki z mieszkańcami, wypełnianie ich próśb. Bohater w trakcie swojej przygody pozna nowych przyjaciół, rywali, zdąży nawet się zauroczyć koleżanką. Wszystko to podane jest nam w tej beztroskiej, dziecięcej perspektywie. Trochę naiwnej i łatwowiernej, trochę skłonnej do zbyt bujnej wyobraźni. Czego dziecko nie potrafi logicznie wytłumaczyć, do tego dorobi sobie fantazyjną otoczkę. Cyniczny dorosły cicho parsknie pod nosem widząc do jakich bezkrytycznych i ufnych wniosków potrafią dotrzeć Sohta i jego przyjaciele. Attack of the Friday Monsters to gra rozluźniająca, bezstresowa, chill. Biegamy po tych kilkunastu ekranach składających się na całą mapę “świata” wykonując proste, acz urocze fetch-questy (główne i drugoplanowe), tym samym popychając fabułę do przodu. Jedynym zajęciem pobocznym jest zbieranie porozrzucanych kolorowych kamyczków, które z kolei zamieniamy na karty z potworami. A skoro są karty, to jest też karciana mini-gierka. Niespecjalnie skomplikowana, bazująca na zasadach papier-nożyce-kamień, ale dodająca element losowy i zmuszający do odrobiny dedukcji. Nikogo nie porwie na długie godziny, ale to całkiem uroczy dodatek. Zresztą “urocza” to przymiotnik, którym można opisać całą grę. Podobnie jak “ciepła”. Letni, wakacyjny klimat jest bardzo sugestywny, jak na tak mały tytuł. To raptem 4-5 godzin rozrywki, a to i tak przyjmując, że będziesz leniwy i niespieszny w wypełnianiu zadań. Jeśli zechcesz w Attack of the Friday Monsters zaliczyć wszystkie 26 questów, to przygotuj się na dodatkową godzinę grindu karcianki, ale to już dla graczy z nie zawsze zdrowym syndromem “muszę mieć 100%”. To ja. Nie mam pojęcia czy jest obecnie jakikolwiek legalny sposób na zdobycie tej gry, obstawiam, że nie, więc nawet nie czuję odpowiedzialności polecając ją. Kradzioną za darmo można sprawdzić. Jezu to już 11 lat? Pamiętam jak mnie trailer zauroczył i brałem gre day1. Nie sądziłem, że ktoś to jeszcze odkopie. Gra byłem ukłonem w strone japonskich filmow z wielkimi potworami. Eshop na 3DS jest wyłączony tylko jeśli chodzi o zakupy? Gry które kupiłem mogę pobrać czy pozostaje przeróbka? Cytuj
Kmiot 14 251 Opublikowano sobota o 22:42 Opublikowano sobota o 22:42 3 minuty temu, Shen napisał(a): Jezu to już 11 lat? Pamiętam jak mnie trailer zauroczył i brałem gre day1. Nie sądziłem, że ktoś to jeszcze odkopie. Gra byłem ukłonem w strone japonskich filmow z wielkimi potworami. Eshop na 3DS jest wyłączony tylko jeśli chodzi o zakupy? Gry które kupiłem mogę pobrać czy pozostaje przeróbka? Gierka jest dokładnie tym, czego mógłbym od niej oczekiwać i jeśli mógłbym jej wytknąć jakąś kluczową wadę, to fakt, że jest zbyt mała, zbyt krótka. Chciałoby się więcej czasu na kreowanie przyjaźni, budowanie jakiegoś przywiązania. A tak to mija zbyt szybko. Czy eShop na 3DS jest w jakikolwiek sposób aktywny to nie wiem (wiem jedynie, że zakupów nie zrobisz), ale jakby co to mogę jutro rano sprawdzić co tam się wyprawia. Cytuj
Shen 10 589 Opublikowano sobota o 22:46 Opublikowano sobota o 22:46 5 minut temu, Kmiot napisał(a): Gierka jest dokładnie tym, czego mógłbym od niej oczekiwać i jeśli mógłbym jej wytknąć jakąś kluczową wadę, to fakt, że jest zbyt mała, zbyt krótka. Chciałoby się więcej czasu na kreowanie przyjaźni, budowanie jakiegoś przywiązania. A tak to mija zbyt szybko. To była jedna z małych gier, 30zł chyba kosztowała na premiere, a potem często latała na promkach w okolicach 10zł. Typowy krótki strzał, ale ma swój urok i bym odswiezyl. Widze, ze komus sie nawet marzyła wrzutka na gog https://www.gog.com/dreamlist/game/attack-of-the-friday-monsters-a-tokyo-tale-2013 Cytuj
Kmiot 14 251 Opublikowano sobota o 22:53 Opublikowano sobota o 22:53 No tak, ona funkcjonowała nawet w ramach jakiegoś zestawu właśnie "szybkich strzałów" wraz z dwiema innymi grami (Guild 02)i pewnie dlatego też nigdy nie wyszła poza sferę cyfry (choć Guild 01 dostało wydanie na carcie). Ale na YT można złapać kilka materiałów na temat gry, mocno pozytywnych. Cytuj
Shen 10 589 Opublikowano sobota o 23:04 Opublikowano sobota o 23:04 Coś kojarze teraz, miałem z tego jeszcze Crimson Shroud, dziwne, że nie wrzucili jakiegos leniwego porta na switcha. Cytuj
Pupcio 19 457 Opublikowano niedziela o 10:11 Opublikowano niedziela o 10:11 Skończyłem sobie Evil Dead Regeneration. Chodziła za mną ta gra od czasu gdy 20 lat temu zagrałem w demko na sonce 2 a że jestem fanem marki no to uznałem że nadszedł czas żeby w końcu nadrobić gerke. Bardzo miły średniaczek na 5h, zróżnicowane lokacje, dużo stworków, durnowaty humor, Bruce Cambell jako Ash jak zwykle totalny sigma a tutaj towarzyszy mu nadgniły towarzysz Sam któremu głos podkłada Ted Raimi, wspaniała relacja. Sam to karzeł w żonobijce i złotym łańcuchu z wyglądu i zachowania kojarzył mi się z przerysowanymi guidosami z jersey shore. Zabawa z nim polega na tym że możemy go kopać, palić, mielić a chłop i tak nie może umrzeć więc czy gra potrzebuje lepszej rekomendacji niż możliwość maltretowania wkurzającego karła? Wgl jestem przekonany na 98% że szef sony hiroki pitoki też w to grał i dlatego ich gry ukradły wszystkie pomysły tej produkcji. Sam pierdoli farmazony bez przerwy jak aloha, mamy motyw podróży dwójki bohaterów jak w tlou a wciskając strzałke w góre karzeł atakuje przeciwników jak Atreus z gowa 2018. Dobra zabawa, ciesze się że nadrobiłem ciepłe uczucie nostalgii wywołała we mnie ta produkcja przez tą typową oprawe z czasów sonki 2. Dla fanów Evil Dead pozycja obowiązkowa bo jest krótka i bezbolesna a dla reszty to nie wiem. Jak lubicie takie starocie to możecie spróbować 2 1 Cytuj
Paolo de Vesir 9 697 Opublikowano niedziela o 10:20 Opublikowano niedziela o 10:20 Skończone Pokemony HeartGold - cytując słowa reklamy jakiegoś specyfiku białkowego - ALE TO JEST DOBRE Remake idealny, bo łączący nowoczesne mechaniki z generacji 4. wraz z sentymentalnym klimatem gen. 2 i 1 - gdzie pokemony były wciąż klasycznymi pokemonami, w 2D. Nawet nie wiedziałem jak bardzo tego potrzebowałem - warte każdych pieniędzy. 4 Cytuj
drozdu7 3 214 Opublikowano niedziela o 11:28 Opublikowano niedziela o 11:28 Godzinę temu, Pupcio napisał(a): Skończyłem sobie Evil Dead Regeneration. To może czas na Silent Hill? Cytuj
Shen 10 589 Opublikowano niedziela o 11:47 Opublikowano niedziela o 11:47 1 godzinę temu, Pupcio napisał(a): Dobra zabawa, ciesze się że nadrobiłem ciepłe uczucie nostalgii wywołała we mnie ta produkcja przez tą typową oprawe z czasów sonki 2. Dla fanów Evil Dead pozycja obowiązkowa bo jest krótka i bezbolesna a dla reszty to nie wiem. Jak lubicie takie starocie to możecie spróbować Evil Dead z szaraka było grane? Gra wyszla jak już ps2 było na rynku, nie udało się wtedy dorwać, ale teraz leży na chińskim gameboyu i czeka na swoją kolej razem z C-12 Final Resistance, które też było jedna z ostatnich duzych gier na psxa. Cytuj
Pupcio 19 457 Opublikowano niedziela o 12:08 Opublikowano niedziela o 12:08 Nie właśnie chociaż oglądałem kilka filmików o tym (pozdrawiam dla ciebie Nrgeek) no i wygląda na mega słabego klona residenta, nie wiem czy podołam. Grałem jedynie troche w innego evil deada z sonki ale na tle regeneration to też już bardziej rejony crapa niż średniaka Cytuj
Rozi 1 017 Opublikowano niedziela o 12:09 Opublikowano niedziela o 12:09 35 minut temu, Pupcio napisał(a): A to myślałem, że jak kupujesz magazyn Silent Hill i wrzucasz info o preorderach Silent Hill f, to stałeś się wiernym Silent Hillowcem Cytuj
Pupcio 19 457 Opublikowano niedziela o 12:12 Opublikowano niedziela o 12:12 Co ty. psxowego kupuje bo chce żeby mi zrobili o residencie+ lubie takie albumowe rzeczy no a f rzeczywiście troche jaranko i pewnie od tego zaczne przygode z silentem i jak CHWYCI to później jechanka z wszystkimi 1 Cytuj
Paolo de Vesir 9 697 Opublikowano niedziela o 14:54 Opublikowano niedziela o 14:54 2 godziny temu, Pupcio napisał(a): Co ty. psxowego kupuje bo chce żeby mi zrobili o residencie+ lubie takie albumowe rzeczy no a f rzeczywiście troche jaranko i pewnie od tego zaczne przygode z silentem i jak CHWYCI to później jechanka z wszystkimi Nie daj się pupcio! Przypomnę, że na tym forum są sezonowcy zaczęli jarać się Silentem dopiero przy remake’u, a tobie zarzucają że nie miałeś wcześniej kontaktu z tą seria!! Cytuj
Mari4n 683 Opublikowano niedziela o 15:13 Opublikowano niedziela o 15:13 3 godziny temu, Shen napisał(a): Evil Dead z szaraka było grane? Grałem ze trzy lata temu, taki średniaczek. Sterowanie początkowo jest trochę dziwne bo masz przyciski do odpalania i wyłączania piły, a ona sama potrzebuje paliwa. Co ciekawe gra wyszła tylko w języku angielskim, i można sobie kupić niemieckie wydanie które też jest po angielsku. Cytuj
Rekomendowane odpowiedzi
Dołącz do dyskusji
Możesz dodać zawartość już teraz a zarejestrować się później. Jeśli posiadasz już konto, zaloguj się aby dodać zawartość za jego pomocą.
Uwaga: Twój wpis zanim będzie widoczny, będzie wymagał zatwierdzenia moderatora.